Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Szafa gra!

Takiemu jednemu Sz.
Piątek, wieczorem

Umęczona jak koń po westernie, spełniwszy swój obowiązek naczelnego fotografa Axis Mundi wracam do domu, rzutem na taśmę wbijając się w ostatni tramwaj. Docieram lekko po północy do domu. Wkrótce po mnie pojawiają się Lufka i Pomroczny, obalamy na szybciocha po piwie i zasypiamy.

Sobota, rano
z opóźnieniem wytaczamy się z kolejki, witamy Lepiego i Śpiocha, kierujemy się ku celowi.


Ekipa tuż przed podejściem.


Sobota,potem
- To to była ta jedynka, którą mieliśmy przyżywcować?
- Ehe.
- Ok.


Po pokonaniu trochę śliskiego żlebiku rozglądam się w podziwie i myślę - ojcowie jak tu pięknie!


Pomroczny egzaminował mnie z nazw szczytów. Egzamin zdany!
Very Happy

- Wygląda na to, że dzisiaj dużo nie zrobimy... przez te spóźnienia i ogólnie.
- No to co robimy?
- Piknik.


Leppy


Górski hotel pięciogwiazdkowy

- Trochę zimno.
- To masz tu mój koc i karimatę.
- Dzięki. Paróweczkę?
- Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta.
- Wpinaj się, Świnia, ósemkę wiąż! Pokaż to, ofiaro... no dobra, prawidłowo.



Nie wierzyli mi że umiem...

- Ej, ale zróbcie mi parę podlansowanych fot, co?
- Dobra, dobra...
- No, dokumentacja musi być.
- To zapierdalaj.
- To zapierdalam.

Jakieś pięć metrów, i...
- K...a, nie mam gdzie postawić nogi! Zdjęcie mi rób!!! Zdjęcie mi rób!!!
- Za nisko jesteś na lansfoty, targaj do góry.



100% pure lans.

Kwadrans później wygrywam walkę sama ze sobą, zawierzam wysokiemu tarciu moich kiepskich kleterków i dosłownie na kolanach pokonuję najkrytyczniejszy moment całej trójkowej drogi. Dalej idzie w miarę płynnie.


100% pure lans

Włażę na Szafę, rozglądam się, uśmiecham i zjeżdżam. To znaczy Śpiochu mnie opuszcza.
Wypinam się z liny, przypinam do punktu asekuracyjnego,żrę parówki,cieszę się obserwuję zmagania całej reszty z Szafą.


Pod czujnym okiem Prosięciny...


Pomroczny się uzbraja.

Po Szafie nie ma czasu na nic więcej. Po kolei zostajemy opuszczeni. Banalne opuszczanko? Nie ma mowy o nudzie, oczywiście udaje mi się stracić równowagę i z całym plecakiem z rozmachem usiąść zamiast zjeżdżać dalej.
Odpoczynek. Przyglądam się trójce ludzi którzy zbliżają się do nas na asekuracji lotnej. Pięknie to wygląda.
Schodzimy na Mylną Przełęcz. Zmęczenie. Dziwna sprawa, przecież nie było tego tak dużo, przecież obiektywnie to było prawie nic (chociaż nie powiem, satysfakcjonujące mnie prawie nic), a ze znużenia wydaje mi się że otaczające mnie kamienie są kolorowe. Wlokę się za ekipą, w pewnym momencie doganiam ich rozłożonych w jakimś osłoniętym załomku (to było gdzieś poniżej Zadniego Stawu Gąsienicowego? Poprawcie jeśli się mylę). Leppy już podążył na dół. Reszta siedzi.
- Biwak?
- A biwak.

Na autopilocie wybebeszam plecak, zjadam co się nawinie, rozkładam śpiwór, i jak przez mgłę słyszę krwawą pomroczną propozycję:
- Wiecie co. Browara bym się napił. Idziemy do Murowańca?
Jeśli o mnie chodzi, z równym powodzeniem mogłabym zostać poproszona w tym momencie o zatańczenie tańca góralskiego z przeskokami nad ciupagą i ogniskiem, ale...
- No mi jest trochę zimno. Bardzo zimno, to idę z tobą.
- To zostawcie linę
proponuję, będzie wam łatwiej pójść, a rano po nią wrócicie... Śpiochu, zostajesz?
- Eeeee...
- Co, sam ze Świnią to nie? Wink
- Jakby było nas więcej... a tak to jakiś niedźwiedź... albo coś...
- Dobra, to idźcie. I zostawcie tą linę, będzie wam lżej.
- Na pewno zostajesz?
- Na pewno.
- To powodzenia.
- Wam też. To rano się widzimy?
- Dobra.

Nieskończenie wdzięczna że nikomu nie przyszło do głowy żeby ciągnąć mnie na siłę do schronu, jeszcze przez chwilę obserwuję jak trójka życzliwych znika w oddali. Mam w dupie wizję niedźwiedzi, filanców i wszystkiego innego, trzaskam dla dokumentacji fotkę mojej sypialni i siebie samej.

Bagaż nielegalny.


Zmęcz.

Zakładam suche skarpetki, owijam się chustami, polarami, softami, wpełzam w śpiwór i w mgnieniu oka zasypiam. Cisza, spokój, szczęśliwie nie pada.

Niedziela, 7.00
Telefon,Lufka.
- Jak tam, żyjesz?
- Żyję, żyję, a Wy co?
- My w Betlejemce.
- No to co, zgrzebujemy się?
- No z wolna. Spotykamy na Karbie?
- Ok.

Odczytuję smsa od mpika o Jego dokonaniach , klaruję linę Pomrocznego (mało mnie szlag nie trafia), niekoniecznie fachowo ale w pełni dobrych chęci zwijam ją, przywiązuję do plecaka i trawersuję przez zbocze w miejscu gdzie zdaje się prowadził jakiś czas temu szlak. Po krótkim czasie docieram na Karb. Kilka minut oczekiwania i nadciągają Lufka z Pomrocznym. Do końca dnia spacerujemy, planujemy, odbieramy telefony i smsy z gratulacjami a także epicko rozrywamy sobie spodnie na dupie (ja), odmawiamy krótkiego spacerku przez Nosal (ja), upadamy widowiskowo wyprzedzając na 200 metrów przed Kuźnicami rodzinkę z kilkorgiem czterolatków (ja), zażeramy się pysznościami w Kolibecce (wszyscy), kupujemy bundz i oscypki (inni) i pozbawiamy stoiska pod Gubałówką wszystkich zapasów żętycy (ja).

Obiektywnie nie udało nam się w zasadzie nic wielkiego.
Subiektywnie, patrząc z perspektywy osoby która dwa lata temu po latach przerwy od górskiego łażenia po raz pierwszy na trzęsących się nogach wlazła na Świnicę, udało się bardzo dużo.
Serdecznie dziękuję w tym miejscu całej uczestniczącej w wycieczce ekipie, zarówno za doraźne rady i wskazówki jak i za ogólnego ducha. I ogólnie, już Wy tam wiecie za co, nie? Do następnego!

Świń
Wink

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz