Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

środa, 22 kwietnia 2009

22 kwietnia 2009. Coś drgnęło.

Himalaya zupełnie, jak dokumenty w biurokratycznym urzędzie - musiała dojrzeć i się przeleżeć. Podejrzewam, że inaczej byłoby nieważne. Kiedy leżenie przekroczyło już granicę półrocza, pomyślałam, że może warto coś z tym zrobić, i to niekoniecznie usuwać tego bloga z wirtualnej rzeczywistości z poczuciem lekkiego wstydu.

Jak się wspinać, to się wspinać, nieprawdaż. Marzenia też się starzeją.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Nadejszła wielkopomna chwila, żeby odpalić przeglądarkę i wyguglać krakowskie ścianki wspinaczkowe. Zdecydowałam, że pójdę do Reni, o której w dobrych słowach wyrażał się Blondyn. Zadzwoniłam, zaklepałam termin i zostałam ze słuchawką w łapie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie oszalałam. Kilka tygodni wcześniej, podczas spaceru w Dolinie Bolechowickiej, miałyśmy okazję z Karo obserwować poczynania wspinaczy. Skóra mi ścierpła, kiedy zdałam sobie sprawę, że to wszystko robi się WYSOKO, a dodatkowo jeszcze Karo dolała oliwy do ognia, wspominając moje niefortunne zwisanie na łańcuchu na Rysach, i poddając w wątpliwośc moje talenty do przełamywania lęku wysokości.

Ale klamka zapadła, panowie z Reni zapisali sobie mój numer i nazwisko, i pewnie już ostrzyli widły i nasączali pochodnie, żeby po mnie przyjść, w momencie gdybym jednak stchórzyła.

Dotarłam na miejsce równo o czasie. Cud, panie, chociaż leciutko zasapana, bo oczywiście udało mi się nieco pobłądzić. Wchodzę zatem, i oko zawiesiło mi się na przystojnym mężczyźnie, siedzącym przy recepcji. Tak, jestem nieuleczalna pod tym względem. Być może mam wbudowany męski moduł, ewentualnie turecko-bazarowy, z serii kupić nie kupić, potargować (obejrzeć) warto. Obejrzałam więc przelotnie, notując ogólne pozytywne wrażenie estetyczne, po czym zwróciłam się do faceta za barem, że ja tu ten, tego, na lekcję przyszłam.

I cóż?

Przystojny siedzący koło recepcji okazał się być instruktorem o_O.

No to panowie jesteśmy w dupie, pomyślałam radośnie. Tego jeszcze brakowało, żebym się kompromitowała przed przystojnym fachowcem. Czas na rozmyślania jednak się skończył, wskazano mi drogę do szatni. Przebierając się w dres i koszulkę (różową! w małe Woodstocki!) dumałam, że limit obciachu wyczerpałam chyba na najbliższy rok.

Kiedy zeszłam na dół, przystojny instruktor jak za dotknięciem różdżki zmienił się w Alka (ciekawe czy dobrze zapamiętałam imię - może Olek?), dał za małe buty na ściankę i zaczął ubierać mnie w uprząż. Przeżyłam kolejne milisekundy grozy, czy aby się dopnie, ale tej kompromitacji uniknęłam szczęśliwie… i wkroczyliśmy do jaskini potwora.

Zobaczyłam ściany pełne chwytów i przyszło mi do głowy, że za chwilę będzie tu zabawnie. Wyobraźnia wyprodukowała mnie wiszącą dwa metry nad ziemią i całą obsługę z Reni, zaangażowaną w ściąganie mnie z tej obłędnej wysokości.

Po krótkiej chwili teorii i poglądowym sposobie zawiązywania podwójnej ósemki Alek (Olek?) pogonił mnie na górę. Na poczatek coś łatwego, oznajmił, a ja zadałam sobie pytanie, czy pod pojęciem “łatwy” rozumiemy dokładnie to samo. Mój pogląd na sprawę wyglądał od początku dość mgliście, i w zasadzie nie do końca wiedziałam, czego się właściwie spodziewać. Spodziewałam się zatem jakiegoś, eee, no cóż, czegokolwiek, a w tym czymkolwiek przewodnią rolę pełniło NIEWYSOKO.

Ta, jasne.

Pracuj bardziej nogami niż rękami, zalecił życzliwie przystojny Alek (Olek?). Dostosowałam się w miarę miernych umiejętności, i jakoś tak się stało, że niespodziewanie dla samej siebie znalazłam się na samej górze. Wielkim zdziwieniem zaowocowała obserwacja, że niczego się nie boję, chociaż w każdej chwili mogę zadyndać. Moja podświadomość chyba obdarzyła asekurującego defaultowym zaufaniem - logicznie rzecz biorąc, byłoby to chyba dla mnie za dużo, gdybym miała jeszcze zastanawiać się, co będzie w chwili kiedy siedemdziesiąt kilo Mileny z wrzaskiem blooooook! zacznie odpadać od ściany.

Jakimś cudem nie odpadło ani pięć deko.

Kiedy zjechałam na dół, zażądałam wyceny moich umiejętności. Jak na pierwszy raz słowa Olka (Alka?) usatysfakcjonowały mnie w pełni. Podobno nie najgorzej i podobno bywali lepsi, ale na pociechę zostałam poczęstowana historyjką o jakichś daremnych laskach, którym szło kompletnie źle.

Kiedy wymacaliśmy już wszystkie połogie ściany, popchnięto mnie na pionową. Tutaj doznałam porażki, wynikającej ze słabizny rąk - no cóż, słabymi one są, zwłaszcza przedramiona, więc weszłam tylko do połowy ściany, a kiedy zjechałam, ze sporym wysiłkiem rozplątałam ósemkę, odpędzając myśl, co będzie się z moimi rękami działo jutro. Chwilowo wolę o tym nie myśleć ;)

Podsumowując - zdziwił mnie na korzyść brak lęku wysokości. Myślałam, że będzie gorzej, dużo gorzej, a tu haha no proszę, zupełnie świetnie. Może to wspomniane zaufanie do instruktora, a może jest ze mną lepiej niż myślałam. Wsiąkłam.