Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

piątek, 22 sierpnia 2008

Świnia na Diablaku (relacja bezfotograficzna, nie było aparatu)

Zapowiada się kolejna, gnuśna sobota, spędzona w domu, myślę sobie, i zapadam w sen około trzeciej po południu. Budzę się o piątej.
Wpatruję się w szafę, na której leży plecak i karimata.
Spojrzenie na zegarek.
Znowu na szafę.
I za łóżko. Tam z kolei stoją buty.
W głowie zaczyna mi kiełkować pewna myśl, ale jeszcze do końca jej nie precyzuję, od niechcenia pakując śpiwór, karimatę i trochę jedzenia do plecaka. W zasadzie, myślę, może by warto przetestować buty. Kupiłam je na allegro kilka dni temu. Wyglądają solidnie, chociaż są znoszone. I kuszą.
Rzut w stronę komputera. Merc-Bus do Zawoi odjeżdża za półtorej godziny.
Postanawiam: jadę do Zawoi, przekimam gdzieś pod gołym niebem i z rana pójdę na Babią w ramach testowania butów. Zakładam słuchawki na uszy i wychodzę z domu, żeby komunikacją miejską dostać się na parking busów.
Sprzed nosa ucieka mi jakiś kurs do Zawoi. Co tam, czekam na Merca. Błąd! Merce ostatnio się zbiesiły i jeżdżą jak chcą.

Kwadrans po wyznaczonej godzinie. No Mercy! Trafia mnie lekki szlag, wreszcie nadjeżdża coś, co ma na tabliczce wypisane: ZAWOJA. Pakuję się do środka, uiszczam opłatę i czekam na odjazd. W pojeździe tłok, na nogach siedzi mi ogromny labrador w kagańcu, a może to golden? W każdym razie siedzi, dyszy, wyrywa się właścicielce i usiłuje zdjąć sobie kaganiec.

Od gwaru jestem odizolowana łupanką ze słuchawek. W przerwie między jednym a drugim kawałkiem moje ucho notuje, że torebka właścicielki labradora miauczy. Okazuje się, że to nie torebka, tylko pojemnik na koticza. A w środku koticz.
Za każdym razem, kiedy ktoś z tyłu busa chce wysiąść, właścicielka labradora wysiada pierwsza, żeby potem mozolnie zapakować się z wierzgającym psem do środka. W tych chwilach koticz usiłuje przegryźć drzwiczki i rozpaczliwie domaga się wypuszczenia. Pani z labkiem upycha psa w środku, pięć minut później sytuacja się powtarza. Nie zazdroszczę jej, nie zazdroszczę koticzowi. Nie zazdroszczę sobie, bo nie mam namiotu a za szybą leje.
Na wysokości Makowa do busa zaczynają wsiadać osobnicy którzy tego wieczora ewidentnie wypili coś więcej niż mleczko na dobry sen. Czas podróży zabijam smsową rozmową z kumplem.
„Jadę właśnie do Zawoi. Będę spała w lesie. Rano Babia”
Kumpel straszy mnie wilkami i wyraża nadzieję, że nie jadę sama.
Około 22 z haczykiem dojeżdżam do Zawoi. Wysiadam na Widłach. Ciemno, cicho, parno, ale nie pada!

Zastanawiam się, gdzie skierować się na nocleg i pomału dociera do mnie, że jestem w lekkiej dupie. Nie zabrałam latarki! Pierwotny plan zakładał, że udam się na Halę Barankową, rozłożę bambetle pod daszkiem przy spalonej bacówce, rano kupię żętycę w bacówce właściwej i czarnym (chyba?) szlakiem udam się w stronę Składów. Wejście skrótem przez las na Barankową to sprawa niecałych trzydziestu minut, ale.
Primo – brak nieszczęsnej latarki.
Secundo – z lasu wychodzi się prosto na bacówkę, przy której stróżują psy. A ja jestem sama. A marsz okrężną drogą to co najmniej godzina.
Tertio – zwyczajnie mi się nie chce. Chociaż ta żętyca...
Dumam chwilę, wreszcie przypomina mi się, że na Czatoży jest ogromna wiata, mogąca pomieścić dobre kilkadziesiąt osób. A nuż spotkam tam kogoś i posiedzimy przy ognisku? Z lekkim żalem odpuszczam myśl o żętycy i idę niespiesznie przez już uśpioną Zawoję w kierunku wiaty na Czatoży.

Wiata (nie) świeci pustkami. Znajduje się w pewnym oddaleniu od drogi, pośrodku sporej łąki. Nikogusieńko. Rozglądam się ostrożnie, czy ktoś widzi, że oto samotna żeńszczyzna zbacza w ciemność. Nikogo. Wkraczam na łąkę i znikam w mroku.
Przyświecając sobie zapalniczką z zadowoleniem konstatuję, że wiata ma drewnianą podłogę.
Zadowolona lokuję się pod daszkiem, rozkładam karimatę, śpiwór, zdejmuję biustonosz spod koszulki, myję zęby i idę spać. Loguję się pod skosem dachu, na deskach. Jest prawie jak w łóżku, przed spadnięciem zabezpiecza mnie potężny bal, wykańczający podest.
Z oddali słychać swojskie odgłosy jakiejś śpiewającej kolonii, dyskoteka gra.
Pomału ogarnia mnie senność. Pękam z samozadowolenia, że taki jestem spryciarz, siedzę sobie pod wiatą a przejeżdżające z rzadka samochody nie widzą mnie.
Już prawie łapię pierwszy sen, zadowolona, że wiatr gwiżdże mi nad twarzą a śpiwór cieplutenki.
Wtem!
Od strony drogi słychać warkot silnika. O cholera. Samochód staje. Dociera do mnie, że na dobrą sprawę nie wiem, czy to teren prywatny, czy nie (potem okazuje się, że to prawdopodobnie teren BPN’owski).
Samochód skręca na łąkę i dokładnie oświetla całą wiatę. Ogarnia mnie groza. Rozpłaszczam się w śpiworze za drewnianym balem, serce wali mi jak Dzwon Zygmunta w dniu ogłoszenia wyników konklawe. Wyobraźnia podpowiada, że za chwilę wysiądzie kilku oprychów z kijami bejzbolowymi albo stanie się jeszcze coś gorszego.
Nie śmiem się poruszyć.
A samochód coraz bliżej.
W myśli dokonuję przeglądu żywota i dochodzę do wniosku, że byłam grzesznikiem.
Samochód jeszcze bliżej.
W śpiworze mam pełno. Czekam aż wysiądą, podejdą i zacznie być jeszcze bardziej nieprzyjemnie.
Samochód podjeżdża do wiaty po przeciwnej stronie niż ja leżę i staje za dachem. Serce zasuwa mi jak TGV.
Gaśnie silnik. Napinam się w przygotowaniu na najgorsze. Zaraz trzasną drzwi, i...
I nic.
Nic nie trzaska, nikt nie wychodzi. Ileż można się stresować – po kilku minutach nieśmiało przychodzi mi do głowy pewna myśl, po kilku kolejnych, kiedy samochód zaczyna wydawać charakterystyczne dźwięki – jestem już pewna. JAKAŚ CHOLERNA PARKA PRZYJECHAŁA NA KSIUTY! I, zapewne kompletnie bez świadomości, że prawie doprowadzili mnie do zawału. Oddycham z ulgą po raz ostatni i odpływam do krainy snu. Dwie godziny później budzi mnie ciśnienie na pęcherz, ale przecież nie wstanę teraz, chociaż, myślę sobie mściwie, właściwie dobrym pomysłem byłoby wyjść ze śpiwora i zapukać im znienacka w szybę. Dzieci jąkałyby im się do trzeciego pokolenia w przód. Przekonuję pęcherz, żeby siedział cicho. Zasypiam ponownie.
O czwartej rano budzi mnie ryk silnika. Parka odjeżdża.
Z ulgą idę na stronę i znowu zasypiam.
Pobudka o siódmej. Rześkie powietrze, słońca nie widać, ale niebo w miarę czyste. Po nocnych lękach ani śladu, więc łykam śniadanie i zbieram klamoty, żeby skierować się w stronę Markowej. Między ósma a dziewiątą osiągam parking. Niedobrze! Buty zdążyły mnie już lekko obeżreć. Ujawniają się kolejne braki w zaopatrzeniu – nie mam plastra, nie mam bandaży elastycznych – cóż, pakowałam się w pośpiechu. W towarzystwie chłopaka obsługującego wlot do parku i jego pięknego czarnego psa (zdaje się ma na imię Nelly a kilka tygodni wcześniej, kiedy rzucaliśmy jej z Emwu i Nashem patyk, przyładowała głową w drewnianą barierkę) piję mocny kawulon bezcukrowy i wyżebruję dwa kawałki plastra. Profilaktycznie decyduję się poświęcić stary t-shirt na szarpie Wink i obandażowanie nóg. Kiedy oddaję się tej wdzięcznej czynności, mija mnie kilkuosobowa rozgadana grupa. Popatrują, co wyczyniam.
Założywszy plastry – idę dalej w kierunku Markowych Szczawin, mijając niedaleko od wejścia do BPN szałas o którym wspominał chłopak przy wejściu, dodając równocześnie, że na ławkach nie da się spać bo nie są płaskie. Faktycznie, ale karimatę na ziemi dałoby radę rozłożyć – następnym razem wezmę to pod rozwagę.

Szlak zaczyna piąć się pod górę, łapię pierwszą, na razie delikatną zadyszkę. Ku mojej satysfakcji (nigdy dość nacierania się własną kondycją) wymijam grupkę, która wcześniej minęła mnie. Koszujka już lepi mi się do pleców. Po drodze wyszło słońce.
Nadspodziewanie szybko osiągam nielubiane Markowe Szczawiny. Jedyne co im wyszło, to stoły otoczone okrągłymi siedziskami. Przy jednym ze stołów odpoczywam przez chwilę, obserwując liczną rodzinę, posilającą się przy kilku stołach swoim jedzeniem. Zawartość torebek i torebeczek – przyjemnie piknikowa, jajka na twardo, kiszone ogórki, papryka. Wsuwam i ja, chleb, ser i morele.

Przekrój wiekowy rodziny – czterdziestolatkowie w nienagannych koszulach z kołnierzykami, solennych górskich butach – coś mają w sobie z elegancji początku dwudziestego wieku. Nie można powiedzieć, żeby byli nieprzygotowani, przy całym dystyngowaniu wyglądają na takich, którzy w życiu trochę już przez góry przeszli. Młodzież około lat czternastu-piętnastu towarzysząca im też wydaje się sensowna, chociaż na nogach ma adidasy.

Przywołuję się do porządku, bo już-już a wypłynąłby mi na twarz kwaśny uśmieszek. No co, nie każdy ma cykliczne podejście do gór. Amatorsko klasyfikuję grupę jako traktującą wycieczkę pod kątem zwiedzania. Dziś tu, jutro z podobnym zainteresowaniem obejrzą arrasy na Wawelu. Nie wnikając szerzej, wstaję, zakładam plecak i idę w stronę Perci Akademickiej.

Początek, podejście po stopniach nieodmiennie kojarzy mi się z ogrodem botanicznym. Łamiąc cichcem przepisy zrywam garść kwaśnej koniczyny.

W miejscu, gdzie trzy tygodnie wcześniej leżał jeszcze płat śniegu, dzisiaj nie ma już po nim śladu. Pnę się pod górę, co rusz odwracając się i podziwiając widoki. W pewnym momencie niespodziewanie natykam się na siedzącą parę. Wystraszyli mnie, nikogo się tu nie spodziewałam. Uśmiecham się do nich i idę dalej. Przez łańcuchy na Akademickiej sunę bez kłopotu, za to pochylając się do strumyka żeby ochłodzić ręce – potykam się i prawie że siadam w zimnym strumieniu. Kolejny łańcuch i klamry. Przypominam sobie emocje, kiedy wchodziłam tu po raz pierwszy. Wtedy poszło mi łatwo, dzisiaj też.

Coraz wyżej i wyżej. Widoki coraz piękniejsze, coraz więcej porostów na kamieniach – próbuję przypomnieć sobie słowa znajomego leśnika – ile gatunków tu było?

Robi się coraz chłodniej. Króciutkie postoje – zaczyna być mi chłodno. Przy figurce Matki Boskiej przedziwny facet. Na nogach gumiaki, w jednej dłoni przenośny tranzystorek, w drugiej kamera. Ki diabeł? Żegnam się pobożnie i wchodzę na szczyt.

Na szczycie kilkadziesiąt osób. Tłum! Gwar! Zakładam polar, opuszczam podwiązane nogawki, rozkładam karimatę, pochłaniam resztę zapasów. Obserwuję tłumy.

Damianku!!! Zejdź stamtąd natychmiast!!! Krzyczy okrągła mamusia w wielkim t-shircie, spodniach od dresu, białych adaśkach i z nieśmiertelną torebką przewieszoną przez korpus. Damianek porzuca zajęcie w postaci ciskania w dół kamyczków i dołącza do mamusi, która zdaje się ma taki skok adrenaliny, jak ja wczoraj w nocy. Mam ubaw. Dlaczego ludzie generują problemy w miejscach, gdzie z natury rzeczy powinni osiągać zen? Smile jeszcze chwilę gapię się na panoramę polską, potem słowacką – i zaczynam schodzić w stronę Brony, wspominając ostatni raz, kiedy weszliśmy na Diablaka tą samą drogą: wtedy błyskawicznie otoczyło nas mleko, a na szczycie nie było więcej jak pięć osób.

Do Brony docieram klucząc pomiędzy rodzinami z różnej maści Damiankami. Siadam na moment, w tym samym czasie dociera rodzinka z Damiankiem Właściwym. Mamusia głośno wyraża niezadowolenie, że droga do Markowych Szczawin jest taka stroma. I że ona nie chce. Nie czekam na rozwój sytuacji, zaczynam schodzić. Za mną starszy pan, trzyma się mnie uparcie. Kiedy przystaję, żeby przyjrzeć się przedziwnemu owadowi, n i to ważka, ni to osa, mężczyzna wybucha entuzjazmem, wyciąga komórkę i fotografuje dziwadło. Pozwalam mu się wyprzedzić.

Pięty już mnie nie bolą, za to czuję wszystkie palce u nóg. Nauczka! Należało pozbawić się paznokci, no ale próżność nie pozwoliła zniszczyć pięknego, starannego pedicure. I frencza. No to teraz mam. Udaję, że sprawa mnie nie dotyczy. Na pełnym biegu mijam markowe Szczawiny i wchodzę na szlak, którym przyszłam. Tuż przed końcem trasy zasiadam nad strumieniem – do autobusu jeszcze ponad godzina, zdążę. Obsycham i patrzę, jak z góry schodzą inni turyści. Ciekawa sprawa, chociaż zarówno w miejscu w którym stoję, jak i na górze wyraźnie oznakowano zmianę szlaku, z miejsca które jest zamknięte schodzą coraz to kolejne osoby.

Mija mnie piękna dziewczyna. Idzie sama, tak jak ja. Wcześniej spotkałam ją chyba w okolicach Markowych Szczawin. I tak jak ja schodzi do strumyka, żeby dokonać ablucji. Gapię się na nią jak urzeczona, coś w sobie ma.

Gdzieś na trasie spotykam też rodzinkę, która aż zapiera mi dech: rodzice z córeczką, lat około ośmiu. Wszyscy w górskich butach (co ja mam z tymi butami?), z plecakami stosownymi do wzrostu. Dziewczynka zdaje się z kosturkiem, dzielnie dotrzymuje rodzicom kroku. Ale fajni. Aż się za nimi oglądam. Szkoda, że w niedzielne popołudnie taka ekipka to wyjątek. Hałaśliwe Damianki przeważają.

Ruszam nareszcie na dół. Paznokcie u nóg szaleją. Do odjazdu autobusu do Krakowa jeszcze trochę czasu, więc zasiadam obok domku z biletami i pamiątkami, prowadząc niespieszną pogwarkę z właścicielem przepięknej Nelly. Dziękuję mu za plastry – w połączeniu z bandażami z t-shirta zdziałały cuda. Ściągam buty – palce tak bolą, że ledwo dotykam paznokci a już syczę z bólu. Przez kolejne kilka tygodni szlag trafi wszelką elegancję. Paznokcie zsinieją a potem zżółkną.

Na koniec mocniejszy akcent. Spiesząc w stronę autobusu potykam się NA PROSTEJ DRODZE. I gleba. Efekt: dwa dni później kolano w gustownym fiolecie...

piątek, 15 sierpnia 2008

Świnia na Świnicy

Plan spisywania historii trochę kuleje, ponieważ niespodziewanie gaśnie światło w zbiorówce: ktoś twierdzi, że jutro wstaje o czwartej i w pozie bojowej pilnuje kontaktu. Mistrz asertywności, myślę sobie i przenoszę się na schody.

Kończę opisywać wyprawkę na Kozi. Po omacku pakuję się w śpiwór i zasypiam, z nadzieją że do jutra wyschną wszystkie mokre ciuchy i buty, ustawione na rurze grzewczej nad łazienką.

Poranek wita nas tym razem pogodą-dzwonem. W schronisku zrozumiałe poruszenie, atmosfera jakże inna od wczorajszego rozlazłego dnia. Dobra nasza, spodnie i buty, z których literalnie kapało po powrocie z Koziego Wierchu – wyschły. Zakładam je więc, klecimy śniadanie i czas na podjęcie decyzji gdzie idziemy. Miły akcent: hałaśliwa ekipa młodych ludzi (nigdzie wczoraj nie dotarli), obkupiona w nadprogramową ilość chleba występuje z propozycją odstąpienia bochenka. Chleb uratuje nasze nadwątlone siły jakiś czas później. Póki co, podporządkowuję się decyzji większości: Zawrat.

Jak Zawrat to Zawrat, nazwę kojarzę z jakiejś czytanki z podręcznika do języka polskiego z lat sześćdziesiątych, w której to czytance dwaj cwani chłopcy powędrowali w brzydką pogodę w góry a spotkanemu góralowi powiedzieli coś o tym, że śnieżycę zawrócą na Zawrat.
W tym samym podręczniku wynalazłam opowieść o okolicznościach śmierci Klimka Bachledy.
Rzut oka na mapę, a właściwie na to, co z mapy zostało po noszeniu jej w kieszeni mokrych spodni. Pakujemy plecaki i wychodzimy.

„Popatrz, jaka piękna góra”, szturcham Drzewana, który o górach wie wszystko i chętnie się tą wiedzą dzieli. Jak ona się nazywa? Drzewan patrzy na mnie z ukosa i wybucha śmiechem. „Podobno byłaś tam wczoraj”.
Kozi Wierch.
Ale wstyd.
Fakt, nie było wiele widać. Śmieję się z własnej ignorancji i idziemy. Za skrzyżowaniem niebieskiego szlaku z drogą na Szpiglasowy (ha, to miejsce rozpoznaję bez pudła Smile) nieco zwalniam, przygotowując się moralnie do kamiennych schodków. A schodków to ja nie lubię – moje pierwsze podejście do gór po ponad sześciu latach przerwy rozpoczęło się od marszu na Babią Górę przez Krowiarki. Niedobre wspomnienia, niedobre, pierwszy kwadrans – twarz czerwona, brak oddechu, koszmar senny. Otrząsam złe wspomnienia, nie chcę wracać do tego nieruchawego okresu.

Idę. Niebo w kolorze lazurowym.

Mijam po drodze ekipkę hałaśliwych młodych ludzi ze schroniska, którzy wyszli odrobinę przed nami. Już nie są tacy hałaśliwi. Odpoczywają. Nie spiesząc się mijam ich i idę dalej, obserwując kamienny krajobraz. Jak później powie mi mapa, przez dłuższą chwilę podziwiałam Zadni Staw i mijałam po prawej Kołową Czubę.

Trochę sapię, ale przypominając sobie szlakowskaz, zakładam że dłuższy odpoczynek zrobię dopiero na Zawracie. W pewnym momencie odwracam się i z cichą satysfakcją notuję, że hałaśliwa młodzież zatrzymuje się po raz kolejny.


Kilka razy stosuję wypróbowane wcześniej odpoczynki: przystaję, biorę kilka głębokich oddechów, pochylam się do przodu. I idę, niespodziewanie prędko docierając do Zawratu. To tutaj? To już? To było takie proste? Napawając się swoimi wysoko rozwiniętymi taterniczymi umiejętnościami dumnie popijam wodę i dokumentuję otoczenie.
Chwilę później potykam się na prostej ścieżce i rozwalam sobie łokieć. Więcej pokory! Na szczęście nikt nie widział kompromitującej sytuacji, szybko wstaję, otrzepuję się i podążam za ekipą.
W planie wejście na szczyt Świnicy.
Dobrze, mówię, nieświadoma faktycznej skali trudności. Ścieżka ustępuje miejsca pierwszym łańcuchom – patrzę w górę i stwierdzam – dam radę.
Rzeczywiście, wygląda na to, że drugie łańcuchy w moim życiu (pierwsze to Babia Góra i Perć Akademicka, zrobione kilka razy - w tym tydzień wcześniej - bez specjalnego wysiłku) dadzą się okiełznać.
Błogosławiona nieświadomość.
Widzę, że z góry schodzi dość sporo osób. Standardowe powitanie, przepuszczam schodzących. Pani około pięćdziesiątki ma na sobie rękawiczki. Po co? Zrozumiem to później. Na razie pani wyraża współczucie z powodu podrapanego kolana i martwi się, że mam na sobie krótkie spodnie. Nie są krótkie, uspokajam ją, tylko podwinięte.
Kolejne łańcuchy, raz w górę, raz w dół. Po tych w dół schodzę tyłem, przeklinając – na razie delikatnie – pod nosem.
„Czy to nie jest trasa jednokierunkowa?” pyta zirytowana ciągłą mijanką dziewczyna swojego towarzysza. „Nie, jednokierunkowa to tam dalej” macha towarzysz ręką w kierunku Zawratu.

Kiedy już nabieram pewności siebie w wejściu po łańcuchach – nieoczekiwana trudność. Ściana taka bardziej w moich oczach pionowa. Drzewan i Ruda już poszli.
„Poczekać na ciebie?” pyta z góry Emwu.
„Poczekaj. Ale nie patrz jak wchodzę” odpowiadam, zachowując jakieś idiotyczne resztki kokieterii. Nie bardzo mam ochotę, żeby kolega oglądał mnie w stanie zasapu i z wywalonym językiem.
Aby pójść dalej nie wystarczy chwycić się łańcucha, trzeba się podciągnąć i chwycić za klamrę. Próbuję. Nic z tego. Druga próba. Trzecia. Lekkie zdenerwowanie – tworzy się za mną kolejka oczekujących. Niby wiadomo, że w górach nie należy się spieszyć, ale mimo wszystko czuję presję. Przez chwilę obserwuję, jak wchodzą inni, starając się na szybko przyswoić zasadę trzech podparć.
Popełniam pierwszą głupotę: chwytam się łańcucha, po którym wspina się ktoś inny i próbuję walczyć ze ścianą, zapomnieć że mam na sobie ciężki plecak.
„Mam lęk wysokości, puść ten łańcuch”, słyszę z góry. Puszczam. Wracam na poprzednią pozycję, rozważając, co teraz. Niezła kiszka.
Z góry wychyla się Emwu.
„Emwu, nie dam rady”, oświadczam tak spokojnie jak tylko mogę, starając się wyrównać oddech.
„Zejdę po ciebie. Wezmę ci plecak, chcesz?” padają spokojne słowa. I faktycznie, Emwu schodzi, zakłada mój plecak i pomału, krok za krokiem instruuje, gdzie postawić nogę i jak się podciągnąć, żeby chwycić się tej cholernej klamry. Na trzęsących nogach WYCHODZĘ i ciężko siadam w pierwszym wygodnym załomku. Emwu staje obok mnie.
„Założę twój plecak na przód”.
Ulga w moich oczach jest chyba widoczna u podnóża góry.
Wyciągam przed siebie rękę.
„Patrz, trzęsą mi się łapy jak pijanemu chirurgowi”. Śmiejemy się, wyciągam z bocznej kieszeni czekoladę. Należy mi się po tym wysiłku, a jeszcze bardziej należy się Emwu. Obserwujemy, jak tworzy się kolejny zator, tym razem nie z mojej winy. Cukier pomału wchodzi do krwi, ręce przestają się trząść, uczucie paniki ustępuje. Ochłonąwszy, patrzę po sobie. Kolejne obtarcia na nogach, złamany na pół paznokieć.
I drugi.
Szlag trafił dwumilimetrowe zapuszczanie.
Pierwsza nauczka: wychodząc w góry muszę mieć jeszcze krótsze paznokcie.
Druga nauczka: wychodząc w góry muszę zabierać mały plecak, albo tragarza.

Podejmujemy marsz po łańcuchach. Bez plecaka – nie ma porównania. Trochę mi wstyd, że przez własną słabość Emwu idzie teraz podwójnie obarczony, a jeszcze bardziej mi wstyd, kiedy słyszę komentarze: o, popatrz na tego faceta, ma dwa plecaki, jest niezły.
To przeze mnie.
Obok wstydu rośnie wdzięczność. Obiecuję sobie, że jakoś to Emwu wynagrodzę. Na dole.
Przed samym świnickim szczytem – kolejny moment krytyczny. Znowu pionowa ścianka, przy której trzeba się zaprzeć nogami żeby wejść na górę.
No jeśli nie dam rady mimo tego że to Emwu jest podwójnie obciążony, to chyba nogami nakryję się ze wstydu.
Głośno przeklinając (bojowe okrzyki wydawane przez Indian w czasie ataku ponoć dodawały im odwagi) chwytam łańcuch i cisnę do przodu. Na kilka centymetrów przed końcem – tragedia, tragedia, zaparta jakimś cudem nogami utykam. ZNOWU.
Sytuację rozwiązuje przyjazny mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych, podając mi dłoń. Determinacja sięga zenitu – skoro podaje dłoń, szacuję błyskawicznie, to chyba liczy się z tym że jestem niedołęga i chyba jest dobrze zaparty. Chwytam go za rękę. WCHODZĘ!

Samego szczytu nie osiągam. Na dziesięć metrów przed nim siadam na grani. Wystarczy. Na samej górze i tak masa ludzi. Emwu wchodzi na samą górę, Drzewan skacze jak kozic(a) po płytach.

„Drzewan, powiedz mi, jak się nazywa ten szczyt?” – pokazuję na słowacką stronę, na górę której czubek chwilowo zakrywają chmury.
„Krywań”, mówi Drzewan.
Dostaję gęsiej skórki. Drzewan pokazuje mi kolejne szczyty i mówi ich nazwy.
Myślę sobie, że w gruncie rzeczy to bardzo przyjemne nie znać, nie być do tej pory, odkrywać na nowo.
Tak wiele przede mną Tatr.
Spoglądam to na słowacką, to na polską stronę, i cieszę się, że tu dotarłam.

Zaczynamy zejście – plan jest taki, żeby skierować się w stronę Murowańca i dalej w stronę Kuźnic. Na część z łańcuchami Emwu znowu bierze mój plecak.

Krótka chwila wahania: zejście po łańcuchu, czy może bokiem, po kamieniach, jak parę innych osób? Decyduję się na łańcuch. Mimo wszystko.
Zejście po ściance pod szczytem pokonuję we właściwy sobie mało profesjonalny, acz skuteczny sposób: po prostu chwytam się łańcucha i opuszczam na rękach, nie troszcząc się szczególnie ani o znalezienie oparcia dla nóg, ani o odbiór społeczny moich akrobacji. Przypływ adrenaliny powoduje, że kontuzja nabyta kilka miesięcy temu (naderwany mięsień prawego ramienia) znika. Permanentnie. Chyba nic nie ważę, myślę sobie.
„Nogi, trzeba się oprzeć!” instruuje mnie życzliwie ktoś z dołu.
„Ani słowa!” cedzę skoncentrowana na sekundach zjazdu.
Otaczający mnie turyści wybuchają śmiechem. Ja też.
Magiczne nici porozumienia.
Ostatnie łańcuchy. Ręce mam czerwone i spuchnięte, dopiero teraz czuję je na dobre i obiecuję sobie, że na kolejny wyjazd zabiorę drugą parę rękawiczek. Te z wczoraj, z Koziego Wierchu, nadal mokre, zresztą nie pomogłyby wiele – zrobione na drutach stanowią ładny akcent ubioru i chronią przed wiatrem, ale na łańcuchy nadają się jak kozia dupa na pianinko. Na Świnickiej Przełęczy skręcamy na czarny szlak.
Na kamieniach odpoczywają różnej maści zwiedzacze Tatr. Moimi faworytami zejścia staje się para w adidasach i... z ciupagą, przełożoną przez plecak pani. Mijając ich słyszę kawałek dialogu: „Mam takie wygodniejsze buty, czarne, górskie”, mówi ona. „Jak dla mnie mogą być nawet różowe”, odpowiada facet.

Niestrudzony Drzewan sugeruje, żeby wejść jeszcze na Kościelec. Tym razem odmawiam, Ruda zdaje się też. Chłopaki ze zrozumieniem odnoszą się do odmowy.
„Widzieliście, hi hi, ciupagę?” pytam.
„Widzieliśmy. Kobieta mnie nią zahaczyła”, mówi Emwu. Otrzymuję mój plecak z powrotem, składam po raz kolejny tysięczne podziękowania i po raz kolejny słyszę, że to nic takiego.

Męczące zejście w dół, po kamiennych schodkach. Dodatkowo sprawę moim zmęczonym nogom utrudniają strumyczki, sprawiające że teren robi się miejscami lekko śliski. W pewnym momencie głośno szoruję butem po żwirze – czujny Emwu natychmiast się odwraca i sprawdza, czy nic mi się nie stało. tymczasem, kilka minut później to Ruda traci równowagę i siada.
W miarę utraty wysokości spotykamy coraz więcej turistisze niedzielnisze. I kto to mówi, myślę sobie, wspominając niedawne występy własne na łańcuchach. Przed ostatecznym wejściem do Doliny Gąsienicowej zasiadamy na kamieniach i zachłannie pożeramy chleb, otrzymany od irytującej młodzieży. Młodzież przestaje wydawać się irytująca. Nagły opad sił zostaje szybko zregenerowany węglowodanami, czy czymkolwiek co znajduje się w chlebie. Najsmaczniejszym, jaki kiedykolwiek jadłam.

Przed Murowańcem rozdzielamy się – Drzewan i Emwu spieszą się do Kuźnic, żeby zdążyć kupić bilety do Krakowa. Za każdym razem powtarza się ten sam schemat, ktoś puszcza hasło, że na pewno zabraknie i zaczyna się wyścig. Ruda i ja idziemy umiarkowanie szybko. Kiedy na trasie – to już żółty szlak – zaczyna robić się gęsto, wyciągam z plecaka słuchawki i odcinam od rozgadanego tłumu.
Kuźnice osiągamy po czasie mniejszym niż podawał szlakowskaz. Błyskawicznie pakujemy się do busika i po chwili jesteśmy pod dworcem. Z ulgą zmieniam buty na japonki, notując przy okazji, że mam nogi opalone w najgorszy możliwy sposób: wyraźnie widać górną granicę skarpetek. Tragedia estetyczna.
Zdziwienie na twarzach Emwu i Drzewana: jakim cudem dotarłyście tak szybko? Obowiązkowe piwo w Fisie naprzeciwko dworca – i pakujemy się do autobusu.
Rozsiadam się wygodnie, pozwalając całodniowemu zmęczeniu nareszcie zaatakować każdy fragment ciała.
Wielka satysfakcja. Przypominam sobie zdjęcie, podesłane kiedyś przez znajomego, a przedstawiające dziewczynę wspinającą się na Świnicę po łańcuchach w klapkach. A to ci gigantka. Patrzę w szybę. Spogląda na mnie zmęczona ale szczęśliwa baba z opalonym czołem, która kilka godzin temu walczyła całkiem dzielnie z własną słabością.
”Świnia na Świnicy”, mamroczę do siebie tuż przed zapadnięciem w sen.

Świnia na Kozim

Poniżej część wrażeń z krótkiej, bo zaledwie trzydniowej wyprawki (lepiej brzmi niż wycieczka Wink). Ten fragment spisałam na serwetkach w schronisku na Pięciu Stawach - straszna zdrada, można tam kupić długopis, ale zeszytu już nie.

(fot. Xyva http://xyva.bocznica.org )
Świnia na Kozim Wierchu


Godzina ósma rano.

Próbuję złapać resztki snu, jednak głośno rozmawiający turyści skutecznie mnie wybudzają. „Cichutko”, mówię do nich półprzytomnie, ale wkrótce wstają następni. Ze spania nici. Rzut oka na zaparowaną szybę – pogoda nie zachęca absolutnie do niczego. Wstajemy.



Poranna kawa – i pytanie, co robić dalej. Irytujący poprzedniego wieczora głośnym zachowaniem młodzi, rozflirtowani i rozgadani ludzie planują dojście do Morskiego przez Szpiglasową. „I tak nam doleje, że ho ho!” oświadcza najgłośniejszy z nich, w którym nieomylnie upatruję postaci najbardziej irytującej. Może to właściwa dwudziestolatkom pewność sądów, kategoryzacja przekonań i ciągle jeszcze posiadane wrażenie, że wypowiedź nabiera mocy słuszności od wystarczająco przekonującego tomu.

Jako wyznawca teorii że góry odbierają mowę dochodzę do wniosku, że nie mogli się jeszcze specjalnie zmęczyć. Poprzedniego wieczora długo przekomarzali się między sobą, nie biorąc szczególnie pod uwagę samopoczucia reszty śpiących w zbiorówce. Dzisiaj – butnie zapewniają o Szpiglasie.

Dobrze więc.

Pogoda nadal nie zachęca. Drzewan zachęca do marszruty, ale jego inicjatywa rozpływa się w deszczu. Decyduję się iść spać i wpełzam do śpiwora, aby po dwóch godzinach udać się na papierosa. Na papierosie spędzam kolejne dwie godziny w międzymiastowym towarzystwie.

Emwu i Drzewan nareszcie nie wytrzymują. Z planem dojścia przez Zawrat i Kozią Przełęcz na Kozi Wierch wychodzą pomimo deszczu, ubrani w nieprzemakalne peleryny.

„Kondom o smaku marchwiowym”, ocenia Emwu swoje pomarańczowe wdzianko. Odprowadzam ich wzrokiem, a kiedy znikają za Przednim Stawem również podejmuję decyzję, chociaż deszcz wcale nie spieszy się opuścić Dolinę Pięciu Stawów. Szybko wrzucam do plecaka batony, mapę i wodę mineralną. Decyduję się zabrać aparat, ubieram polar, przeciwdeszcza – tym razem kondom o smaku denaturatu, mamroczę do siebie, szarpiąc lekko oporne tasiemki folii. I idę w deszcz.

Nie wiedząc na dobrą sprawę w co się pakuję, szybko podejmuję decyzję: Kozi Wierch(2291). To trochę wyżej niż moja pierwsza tatrzańska zdobycz, Szpiglasowa Przełęcz (2110). „My też wyjdziemy, niech tylko przestanie padać. Deszcz nie może przecież lać cały dzień” uśmiecha się do mnie ogorzały pięćdziesięciolatek, który niedawno opowiadał przygody jakie spotkały go przy objeżdżaniu Polski rowerem.




Zostawiam pana i jego opowieści i idę. Chociaż pada. Buty zaimpregnowane... moja marszruta rozpoczyna się od dwudziestominutowego spaceru brzegiem Przedniego Stawu. Mijam bacówkę, lekko ślizgając się po kamieniach, zmierzając do miejsca, gdzie niebieski szlak skrzyżuje się z czarnym. Do tego miejsca kamienna dróżka prowadzi niemal zupełnie płasko. Tutaj też spotykam ostatnie tego dnia osoby na szlaku.



Lubię samotne marsze. Dzisiaj dodatkowo w zamiarze wspiera mnie pogoda. Robi to najlepiej, jak potrafi, ofiarnie wyduszając z chmur hektolitry wody.

Początkowo wspinam się do góry żlebem, mając po prawej szumiący strumień. W pewnym momencie umiarkowanie ostro pnąca się do góry ścieżka zaczyna zapełniać się coraz większymi głazami. Spośród głazów wypływają strumyczki – zastanawiam się, bo idę tą drogą pierwszy raz, czy płyną niezależnie od pogody, czy tylko dzisiaj. W pewnym momencie zdejmuję polar, już nieco nadmoczony przez – tak tak – deszcz, zakładam za to rękawiczki bez palców. One również dość prędko namakają, ale nawet mokre stanowią dobrą ochronę przed wiatrem. Odpędzam od siebie myśl o zejściu, chociaż racjonalny fragment umysłu podpowiada, że może być trudno. Śliskość! Głazy na ścieżce coraz większe, a sama ścieżka kluczy, wije się, utrudnia. Nabieram coraz większej pewności że nie powinnam iść dalej, przypominam sobie własne słowa ze schroniska: nie mam w sobie zawziętej żyłki, która kazałaby mi za wszelką cenę dopiąć Koziego Wierchu choćby mieli mnie stamtąd transportować helikopterem.

A jednak. Idę. Kiedy ścieżka kończy się na dobre, wkraczam na coraz bardziej śliskie głaziska. Pierwsza płyta. Nieduża. Z wrażenia zasycha mi w gardle, jednak szlak omija miejsca, w których ewentualnie mogłabym obsunąć się w dół. Przed widokami w przepaść pogoda również sprytnie mnie chroni: mimo wiatru mgły w ogóle się nie rozwiewają. Odganiam kolejną wątpliwość, a co jeśli mleko otoczy mnie tak, że na wyciągnięcie ręki nic nie zobaczę? A won z takimi myślami, sapię gniewnie w przestrzeń i idę.

Krytyczny moment: zapędzam się w takie miejsce, gdzie po raz pierwszy rozumiem o co chodzi w sytuacji, kiedy ani w górę, ani w bok. Ani na dół. Nogi uwiązane na maleńkim, skalnym występie. Żadną nie mogę ruszyć. Jak ja tu w ogóle?... mam wrażenie, że odchylam się od półeczki i zaraz pofrunę, tylko że na pewno nie w górę. QRVA, QRVA, co jakiś czas słyszą Tatry Wysokie. Nie reagują. Po kilku minutach stękania – ostrożnie wycofuję się na dół. Udało się. Na spokojnie obserwuję teraz okolicę. Ni cholery! Jak dostać się do oznaczenia szlaku widniejącego powyżej? Decyduję się zaangażować nie tylko nogi, ale ręce, łokcie, kolana i wyciągnięty język. Pech chce, że przez trasę mojej niezbyt profesjonalnej wspinaczki przepływa jeden ze strumyków.
I drugi.
I trzeci.
I kolejny.
Ułamek sekundy i decyzja: spodnie już i tak kompletnie przemoczone, więc co mi tam. Pełznę przez zimną wodę, czując się zupełnie jak odkrywca nieznanych lądów, choć wrażeniu ewidentnie przeczą oznakowania dokonane jak najbardziej ludzką ręką.

Im bliżej szczytu, tym chłodniej. W miejscu, gdzie czarny szlak styka się z czerwonym wykonuję mimo deszczu dokumentacyjne zdjęcie i zakładam na nowo rękawiczki, które zdjęła wcześniej, aby uzyskać złudzenie że będzie mi się łatwiej piąć do góry.

Od tego miejsca, mimo że jest zimno, droga wydaje się bardziej stabilna. Jeszcze tylko parę minut – i chyba jestem na Kozim Wierchu! Brakuje oznaczeń, ale – o ile mgła pozwala – dojrzeć można już tylko skalistą grań. Duma rozsadziłaby mnie na pewno, gdyby nie fakt, że powłokę mam zupełnie skostniałą a w butach chlupie woda.

Dumnie wdrapuję się na najbliższą skałkę. Niespodzianka! Leży tam mokra czapka z napisem USE YOUR IMAGINATION. Napis zdecydowanie adekwatny do sytuacji: wokół taka mgła, że gdyby nie lekkie (lekkie! Kolejny powód do triumfu nad słabością ułomnego ciała) zmęczenie oraz ostry wiatr w ogóle nie miałabym poczucia tych 2000 metrów z haczykiem. Używam zatem wyobraźni i wyobrażam sobie potencjalne widoki. W pewnej chwili wydaję z siebie krótki, niekontrolowany wrzask Wygranego. Później okaże się, że Emwu i Drzewan, przebywający w tym samym czasie po drugiej stronie Koziej Przełęczy słyszą moje świadectwo upojenia szczytem.

Wypalam papierosa i wciągam mokry polar – czas na zejście. Jakąkolwiek troskę o zachowanie suchych elementów garderoby odpuszczam sobie już zupełnie. Wbrew obawom – zejście okazuje się prostsze niż wejście. Płyty szybciej ustępują miejsca głazom, głazy mniejszym głazom a te z kolei kamiennej ścieżce. Idąc wzdłuż potoku – mam go obecnie po lewej stronie – zjeżdżam malowniczo na dupie kilkadziesiąt centymetrów. Dobra nasza, nadgarstki całe chociaż oparłam się na nich z dużą siłą.

Przy skrzyżowaniu szlaku czarnego z niebieskim w oddali majaczą się znajome postacie w plastikowych opakowaniach, zielonym i pomarańczowym. Emwuuuuuu, Emwuuuuu, Emwuuuu!... echo przynosi stukrotną odpowiedź, ale oni początkowo nie słyszą. Wreszcie zauważyli mnie. Pochłonięta myślą, żeby teraz finalnie nie zrobić sobie krzywdy, dobijam do chłopaków.

W butach mamy łącznie Dolinę Sześciu Stawów a na całym ciele mokrość. Do schroniska docieram – wcale nie na ostatnich nogach! Czuję się jak fontanna. Tryskam i ociekam ze wszystkich możliwych miejsc.

Powraca już na suchym i ciepłym gruncie myśl o sporej głupocie, która kazała mi wyjść na niekoniecznie najłatwiejszy szczyt w niekoniecznie korzystnych warunkach atmosferycznych. Deszcz, samotność. Fakt, chłopaki miały jeszcze ciekawsze kwestie do pokonania, ale to już ich historia i o niebo większe, tatrzańsko-himalajskie doświadczenie.

Radość. Radość ze zrobienia Koziego Wierchu, przebywania sam na sam ze sobą.