Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

poniedziałek, 2 marca 2009

W śniegu po brochę przy dwójce lawinowej

Powrót pociągiem osobowym, maksymalnie w swoim jestestwie zatłoczonym stanowił doskonałe dopełnienie wydarzeń kilku ostatnich dni. Podróżując pomiędzy studentami powracającymi z końcem weekendu do miasta uniwersyteckiego, siedząc na zapychającym korytarzyk plecaku, mogłam wyobrażać sobie, że jadę jakąś regionalną koleją gdzieś w Indiach, wracając nie z Bieszczad, ale z Himalajów.

* * *

A wszystko zaczęło się od kujnięcia w podświadomość. Cokolwiek osobliwego. Pragnienie odmrażania sobie dupy w kilkunastogodzinnym marszu nie stanowi raczej kobiecego przedmiotu pożądania. Odmrażanie nie jest firmowe, a zabawy dużych dziewczynek w postaci samotnych marszów nie stanowią standardu nawet wśród dużych chłopców. Podziw, ale częściej coś w rodzaju niedowierzania z domieszką politowania. A, bo ty zawsze coś wymyślisz.

* * *

No to wymyśliłam. Tkwiłam po uszy w białym gównie, w dodatku... w terenie zagrożonym lawiną?! Poczułam, jak w gardle rośnie mi kulka. Przełknięcie nic nie dało. Znak w czarno-żółtą szachownicę zdał mi się o wiele bardziej złowieszczy i przerażający niż perspektywa noclegu w lesie w przemoczonych butach. Dziwne uczucie. Tylko ja, znak i biała kołdra. Przede mną – zupełnie nietknięta, za mną – własne ślady, puszczone zygzakiem.

* * *



Bacówkę Pod Małą Rawką opuściłam około godziny 9.00 i zdałam na wspomagany mapą los. Jeśli czegoś nie lubię w wędrowaniu, to początku drogi. Kusi, żeby wrócić do schroniska, zagrzebać się w książkach i patrząc przez okno na padający śnieg popijać herbatę. Kusi nawet w warunkach idealnych, a warunki atmosferyczne zastane na początku drogi na Połoninę Caryńską – nie były nawet średnie.
Wspomniałam jednak GALERIĘ, której oglądanie kilka dni temu skutecznie podniosło mi ciśnienie i ostatecznie westchnęłam z satysfakcją, w poczuciu, że jestem dokładnie tu, gdzie chciałam. Szlakowskaz pokazywał, że do Połoniny mam około godziny marszu.


Godzinę później osiągnęłam zaledwie granicę lasu, wytrwale wyszarpując nogi i kijki ze śniegu. Nikt przede mną ani nikt za mną nie pokonywał zielonego szlaku tego dnia. Przez las ryłam cierpliwie na wprost, lekceważąc zakusy ścieżki i żałując chwilowo, że idę sama. Zdjęcie w śniegu po brochę byłoby przecież dość widowiskowe.

Las skończył się po kilku wywrotkach twarzą w biel.

Moim oczom ukazało się NIC.

Formalne NIC.

Białe, formalne NIC.

Białe, formalne, absolutne NIC.

Wyciągnęłam przed siebie rękę z kijkiem.

Końcówka kijka zniknęła w NIC, jak w jakimś piętnastym wymiarze.

Uruchomiłam awaryjny tryb intuicji, ale mimo wszystko postanowiłam: idę dalej.

Kiedy niespodziewanie nadziałam się na szlakowskaz, okazało się że do miejsca, od którego szłam dwie godziny, rzekomo można dojść w czterdzieści minut.

Aha.

* * *

O czym myśli człowiek idący w końcówce lutego przez Połoninę Caryńską, pierwszy raz w życiu?

Przede wszystkim, należy się zastanowić, czy w ogóle myśli.


Wpatrując się w śnieg pod którym podobno znajdowała się droga, człowiek rozważa, co zrobiłby, spotkawszy kogoś w tym momencie. I dochodzi do wniosku, że profilaktycznie trzepnąłby napotkanego wędrowniczka kijkiem w głowę, celem pozbawienia przytomności co wydłużyłoby czas na ucieczkę. Nikt normalny przy takiej aurze nie miał prawa się tu pojawić, szacowałam, podziwiając kolejny szlakowskaz porośnięty zdeformowaną wiatrem bielą.



Wiatr wiał mi w oczy i układał ze śniegu przedziwne formy. Piękne, ale widzialne w bardzo ograniczonym zasięgu. Rozmyślając o kondycji psychicznej samotnych wędrowniczków (im gorzej, tym lepiej!) dotarłam do miejsca, w którym roztoczyły się przede mną trzy perspektywy:

wrócić tam, skąd przyszłam

ruszyć do Ustrzyk Górnych i szukać miejsca z gorącą herbatą

albo... (otarłam tabliczkę ze śniegu) iść dalej zielonym szlakiem w kierunku Przysłup Caryński.

Wracać nie chciałam, zielony szlak był kompletnie niewidoczny. Wiatr i śnieg przybrały na sile. Najrozsądniej w tej sytuacji było udać się w stronę Ustrzyk, znaleźć jakiś nocleg i zająć się suszeniem butów. Tak.

* * *

Być może w lecie droga w y g l ą d a ł a. Jakkolwiek. W śniegu nie było jej w ogóle, jeszcze bardziej niż na trasie przebytej do tej pory. Tam było intuicyjnie. Tutaj – zupełnie losowo i po omacku.

Biało. Mlecznie. Zupełnie pusto. Spojrzenie w górę, spojrzenie w dół – wszędzie identyczne COŚ, co przy użyciu całej wyobraźni może i byłoby drogą. Miałam nadzieję, że rzucając się z głową w śnieg, koziołkując w nim, sunąc na dupie i turlając się, obrałam właściwy kierunek. Podejście z powrotem trwałoby na oko jakieś dziesięć razy dłużej, na szczęście u kresu mojej przejażdżki odkryłam jeden z niewielu słupów. Oznaczony zieloną farbą. Czyli – trafiłam dobrze.

Trudno jest opisać kilkugodzinną marszrutę przez zaśnieżony las. To nie film sensacyjny, gdzie każde pięć sekund można dokładnie rozpisać na wciągające widza sekwencje. Kilka godzin wyszarpywania nóg ze śniegu, zbaczania ze szlaku, głośnego gadania do samej siebie żeby nie dać rozrosnąć się strachowi jaki w związku ze zbaczaniem ze szlaku się pojawia – to wszystko jest do opisania trudne. Przynajmniej – do opisania w sposób interesujący.

Tylko bez paniki. Po prostu wrócisz po swoich śladach do ostatniego oszlakowania, powiedziałam sobie, kiedy las nagle nawarstwił się nade mną. Nie wiem, jak to się mogło stać, ale okazało się że wyparowały wszystkie oznaczenia. I tyczki.

Zgubiłam ślad, przyślij numer do GOPR, wysłałam wiadomość w przestrzeń, do pierwszej osoby która, jak zwykle w sytuacjach awaryjnych, przyszła mi na myśl. Po chwili zdecydowałam się wtajemniczyć w położenie jeszcze i człowieka pośrednio winnego mojej sytuacji w otaczającej Białej Dupie. A potem straciłam zasięg, co dało przyczynek do kolejnej porcji rozważań, tym razem o bezsensie obdarzania techniki nadmiernym zaufaniem. Zasięgu wystarczyło jeszcze na tyle, aby odebrać wspierające smsy ze świata zewnętrznego. Z wieloma numerami alarmowymi. Kłopot polegał na tym, że do żadnego z nich bez stałego zasięgu nie mogłam się dodzwonić.

Tylko bez paniki. Po prostu wrócisz po swoich śladach do ostatniego oszlakowania, powtórzyłam. Nie mając nic do stracenia, wprowadziłam myśl w czyn. Posiadałam wprawdzie ze sobą niezbędny do przetrwania nocy ekwipunek, ale poważny zgrzyt stanowiły przemoczone buty, no i umówmy się, nocleg w lesie to rzecz fajna, ale kiedy już dojrzeje, po powrocie do domu, do ubrania w anegdotyczną formę.

Odnalezienie szlaku było jednym z moich większych jak do tej pory życiowych sukcesów. Nawet nieważne, że przy zerowej publiczce. Kolejne pół godziny brnięcia w śniegu po kolana, i zza ściany lasu wyłoniła się przełęcz. A na przełęczy – mignął dach. Odetchnęłam z ulgą – najdalej za godzinę napiję się ciepłej herbaty, i powiadomię wszystkich, że się odnalazłam. Na poczet sukcesu rozsiadłam się na śniegu i wyjęłam prowiant. Zapijając kiełbasę z chlebem wodą, w której pływały kawałki lodu, pomyślałam, że mogę sobie pogratulować.

Jesteś cwaniakiem i przechujem, powiedziałam sobie w sposób absolutnie niepoprawny poprzez kiełbę. Po siedmiu godzinach samotnego targania (w tym dwóch godzinach kilkukrotnego gubienia szlaku) pękałam z dumy nad własną kondycją, odwagą i pomysłowością. Pękałabym pewnie jeszcze czas dłuższy, ale mokre buty dały o sobie znać.

* * *


Przy rozgałęzieniu dróg napotkałam pierwsze tego dnia ludzkie twarze – dwóch chłopaków w rakietach. Ludzie, zawołałam radośnie i pospieszyłam w ich kierunku.
Idziesz z Dwernika?
Nie, stamtąd,
machnęłam ręką w stronę Caryńskiej. Idę od Rawek, cholernie długo i już myślałam, że nie dojdę.
A gdzie idziesz?
No...tu do schroniska.
Ale schronisko jest nieczynne.
O...

Uszło ze mnie powietrze. Gdybym tego nie przeżyła, nie uwierzyłabym. Przecież w Bacówce Pod Małą Rawką dokładnie sprawdziłam, które schroniska są czynne, a które nie.
My na Otryt. Idziesz z nami?
No...


* * *

Gdybyś przyszła pół godziny wcześniej, załapałabyś się na wielodaniowy obiad, powiedział Maciej, mieszając topiącą się w garnuszku wodę. Nad Dwernikiem zrobiło się już zupełnie ciemno, Michał rozstawiał kubeczki. Czekaliśmy na moment wrzenia, żeby przygotować na przenośnej maszynce kisiel instant.

Dwaj mężczyźni, zero konkurencji, góry i ja, dałam upust radości. Radości tym większej, że po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłam niepokojące retorty do wypalania węgla. Obrazek, jak chce google, dla Bieszczad typowy, ale początkującemu bieszczadołazowi momentalnie przychodzą do głowy wszystkie tam siekierezady, chłaski, stasiuki i inne wykolejone, chore dusze, które przyjechały tu się leczyć w bazie we mgle.

Jutro na Otrycie pieczony prosiak. I tysiącdwieściepierogów. Jak zostaniesz do niedzieli, to na pewno jakiś transport do Krakowa się znajdzie, uśmiechnął się Maciej.

* * *

Na kolejnym przystanku, pomiędzy kubek pełen grzanego piwa z sokiem a świadomość mokrych butów wdarł się dźwięk telefonu, przysyłając wielokrotnie pomnożone wiadomości – między innymi od osób, które wcześniej wtajemniczyłam w zgubienie drogi

Ktoś próbował się z tobą kontaktować, z nru...

Zawiadomiłam GOPR.

Nie dasz znaku życia, będę męczył lokalny GOPR

QRVA zadzwoń natychmiast, kiedy dostaniesz wiadomość

Tu GOPR, jeśli możesz, napisz, gdzie jesteś.


Dzwonek.
Dzień dobry, gdzie pani jest, i czy wszystko w porządku? W porządku? To świetnie. Nie, nic się nie stało, pani znajoma zawiadomiła...To my też się cieszymy, że wszystko ok.
0.0
Drugi dzwonek.
Skopię ci dupę jak wrócisz, pół dnia się stresowałam...dobra, dobra, zasięg-srasięg, dobrze że wszystko gra, to uważaj tam na siebie.
*.*
Trzeci dzwonek brzęknął tylko, i znowu zniknął zasięg. W kolejnej fali triumfu cywilizacyjnego nadszedł sms. Raport doszedł, zatem żyjesz. Smacznego!

A z tą Caryńską, to przesadziłaś, powiedział Michał, kiedy ciężko osunęłam się na ławkę przed chatą otrycką. Już otwierałam usta, żeby zapewnić go, że naprawdę im gorzej tym lepiej, kiedy nagle zmaterializował się Świder i pięciolitrowy baniak przyjemnie pachnący cytryną. Dokończyliśmy czyszczenie butów ze śniegu, i weszliśmy do środka, odcinając się od bieszczadzkiej nocy. Zaczęła się zupełnie inna opowieść...