Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Lodowy Szczyt

Piatek
Pod wieczór wyjeżdżamy ze Skierniewic w składzie: Lufka, Pomroczny Skierniewicki, MPzS (Młodszy Pomroczny ze Skierniewic) i świnia.
Po północy jesteśmy w Krakowie. Błyskawicznie pakuję plecak dostosowując jego zawartość do weekendu w górach i zasypiam jak wszyscy. Po paru godzinach budzę się z piaskiem pod powiekami i z wrażeniem że nie spaliśmy w ogóle. Kolejny fragment snu kradnę rzeczywistości w samochodzie, dzięki czemu droga do Smokowca odbywa się teleportem. Gdzies po drodze gubimy MPzS, za to znajdujemy Don Biskupa.

Sobota
Pierwszy zonk słowacki - kwatera którą zamierzaliśmy okupować jest zajęta po całości. Hotel z widokiem na widok - upiorny cenowo. Finalnie znajdujemy miłą lokalizację absolutnie na pałę - po prostu pukamy do pierwszego lepszego domu.
Pospałabym jeszcze, ale już mi nie pozwalają. Szybkie przepakowanie i ruszamy. Ze Smokowca kolejką na H. i maszerujemy w stronę Terinki.
Don cierpliwie uczy mnie sposobu chodzenia w taki sposób, żeby nie umrzeć od razu przez zarypanie. Z radosnym zdziwieniem konstatuję, że to działa! Odkrycie sposobu marszu plus podpowiedź w jaki sposób oddychać powodują, że do schronu docieram niemal zupełnie niezmęczona... a w każdym razie na pewno nie na ostatnich nogach, pomimo deficytów snu.
Przed dalszą drogą zaprawiamy się kofolą (ja) i piwem (inni), cośtam zjadamy i wychodzimy, kierując się przez zadziwiające głazy w stronę dzisiejszego celu.
Drugi zonk słowacki - Pomroczny odkrywa, że nie zabrał ze sobą karty pamięci do aparatu. W związku z tym pogodę mamy gwarantowaną. Podobnie jak kamziki przebiegające na jedno machnięcie obiektywem.
Nieco powyżej schroniska zapadamy na chwilę pomiędzy kamieniami w drzemkę. Po regeneracji - pielgrzymka powstaje i na nowo drze w górę. Zachwycamy się doskonałą przyczepnością kamieni aż do momentu wejścia w piarg. Lekki niepokój budzi we mnie kwestia zejścia po tym wyjeżdżającym spod butów gruncie i nagle odechciewa mi się marszu na szczyt. Postękując i co chwila uprzedzając ekipę że zapewne odpuszczę sobie już za chwilę - docieram za całą resztą do miejsca z którego rozpościera się pierwszy piękny widok na... na skały, skały i jeszcze na skały. Moje wątpliwości, czy powinnam iść dalej zostają w subtelny acz stanowczy sposób rozwiane: Nie pierdul Świnia, zakładaj uprząż i zapierdalaj. Wzdycham, zakładam uprząż, zakładam garnek na głowę i poddaję się sugestiom.
Początek grani miło emocjonujący. Skała ładnie puszcza, aż sama się sobie dziwię że tak gładko mi idzie - Don wskazuje miejsca, którędy zasuwać. Zasuwam, łowiąc jednym uchem że na przykład jesteśmy na wysokości Baranich Rogów. Zasuwanie bezproblemowe kończy się w momencie gdy naszym oczom ukazuje się Koń.
Don przemyka jak kozic przez końską grzywę. Patrzę, patrzę i nie mam już więcej czasu na zastanawianie się, Pomrocznykaże mi wpiąć się w linę i zasuwać.
Zaczynam, siadając na koniu okrakiem.
Powoli dociera do mnie, że na prawo luft, na lewo luft, a dołem...! W pewnym miejscu już nie da się okraczyć.
O jasna cholera.
Taśma zaczyna mi się plątać.
O jasna cholera.
Przechodzę nad liną, pod liną, uwalniam kolejne kurwy z gardła, wrzeszczę niecenzuralnie na Dona nie słuchając jego rad, wreszcie jakoś docieram do końca Konia i spełzam z niego z ulgą. To jednak nie koniec kłopotów, bo z opóźnieniem nadchodzi obsrywka i roztrzęsienie. Wszyscy już przeszli, lina zwinięta, do szczytu tylko kawałeczek, a mi nagle rośnie w gardle kulka, coraz większa i większa i zaczynam ryczeć. Nie pójdę dalej, w dupę mnie pocałujcie, mówię, i rozmazuję łzy po ryjku. Przez dłuższy moment nic nie pomaga, ani uspokajający głos Lufki, ani grzmienie Dona, ani to że Pomroczny obiecuje tęgie lanie grubą taśmą i nawet ostrzegawczo wykonuje pierwszy chlast. W końcu jednak przez histeryczne zawodzenie dociera do mnie wątły głos rozsądku - daję sobie w twarz na otrzeźwienie, soczyście przeklinam i idę z całą resztą.
Przekrzyczenie własnych emocji mocno się opłaca. Na szczycie przy trójnogu znowu zaczynam beczeć i przeklinać, tym razem z radości że dotarłam do końca drogi. Największe z widokowych wrażeń robią na mnie Tatry Bielskie. W puszce szczytowej zostawiam mocno niecenzuralny wpis i już trzeba szykować się do zejścia.
Zejście idzie łatwiej niż wejście, łącznie z Koniem - nie wiem jak to wyglądało w oczach reszty zespołu, ale w moim odczuciu już jakoś pewniej mi poszło. Docieramy do miejsca gdzie zostawiliśmy plecaki, wyskakujemy z uprzęży i przez tereny pastwiskowo-wspinaczkowe schodzimy coraz niżej i niżej. Don uprzedza, że jeśli ktoś zrzuci na niego kamień, lepiej żeby trafił od razu bo inaczej sam zginie, i że dozwolone jest zjeżdżanie w lawince kamieni, ale rzucanie telewizorami - zabronione. Ponieważ lider teamu pozwolił, to ja sobie folguję i co jakiś czas przejeżdżam na dupie kolejne kawałki zbocza.
W Terince kolejny kufel kofoli i pierwszy papieros wyprawy (jedni zapominają zabrać karty do aparatu a inni zapałek...). Donprzyznaje, że ostatni krzyk jaki wydał w moim kierunku był wyłącznie dla porządku, bo już stracił wiarę że wyjdę wyżej.
Jak na moje możliwości, to zmęczenie dopada mnie dość późno ale za to intensywnie. Dość boleśnie nadwerężam sobie kostkę a pod koniec drogi marzę już tylko o tym, żeby upaść na łóżko i zasnąć. Nic z tego, przynajmniej nie od razu - przepisy BHP ponad wszystko i przed snem obowiązkowa dezynfekcja wiśniówką plus nocne Polaków rozmowy. Przeciągnięte na tyle, że w niedzielny poranek znowu mam wrażenie, że głowę przyłożyłam do poduszki dopiero co.

Niedziela
Może niech ktoś inny opowie o tym jak wyglądała niedziela - z mojej perspektywy historia zawiera się w krótkiej wizycie na symbolicznym cmentarzu pod Osterwą, dotarciu do Popradzkiego Stawu, czułym pożegnaniu towarzyszy udających się w kierunku Doliny Złomisk i spokojnym zaśnięciu nad wodą. Do snu przygotowałam się dośc przemyślnie, zakładając podkoszulkę z długim rękawem i długie spodnie, i spało mi się tak dobrze, że udało mi się przegapić powrót ekipy i o parę godzin opóźnić powrót... Towarzysze wybaczcie mi! bowdown

PS. Fotków nie mamy, ale od wizyty Mazia i Vespy na Lodowym niewiele się zmieniło Wink

poniedziałek, 19 lipca 2010

16 lipca. Zapis z czarnej skrzynki

18.28, świnia do Pomrocznego
Jade,panie, curva, autobus jak konserwa. Jak mi spie.rdoli wszystko na Palenicę, to mnie zgarniecie z Zakopca.

19.02,Pomroczny do świni:
Ok,my też właśnie wyruszyliśmy.Daj znak jak dojedziesz.

19.15, świnia do Pomrocznego
Dam.Myślę że na coś jeszcze się załapię bo autobus popierdala. Asfalt do moka robię w japonkach, ukłony dla panów, Kaytek jako matka siedzi z tyłu?

19.06, Pomroczny do świni:
Ja jestem matką

19.19, świnia do Pomrocznego
Jak qrva kierujesz z tylnego siedzenia? Shocked Takie matki powinny siedzieć w bagażniku. Odezwę się z Miasta Z.salut

19.25, Pomroczny do świni:
Chódy prowadzi. Poznasz go. Mówię przecie, matka siedzi z tyłu.

20.48, świnia do Pomrocznego
Rzutem na taśmę ostatni busiarz zgarnął mnie na Palenicę, kciuki żeby mi bateria w czołówce wytrzymała i pliz kupcie po drodze jakieś batony, tak za 10 złych, maksymalnie kaloryczne.

20.42, Pomroczny do świni:
Chódy powiedział, że da Ci batona Very Happy Idź.Wpadłem na pomysł, może wejdziemy na wschód.Powoli dojeżdżamy do Krakowa.

23.41, świnia do Pomrocznego
Wpisani zgodnie z instrukcjami, szlugam sobie i pomału będę sunąć nad Czarny i dalej.

00.53, świnia do Pomrocznego
Staw.Idę dalej. Może znajdę, może nie. Ale pewnie tak.

00.55, Pomroczny do świni
Ok. Daj znak gdzie Cię szukać. Wink

01.26, świnia do Pomrocznego
Ujmę to tak: nichuja nie wiem gdzie jestem, ale jak pójdziecie zielonym do góry i po lewej usłyszycie strumyk, to ja gdzieś tu. Mam wygodny płaski kamień de luxe. za próby ciągnięcia na wschód raczej daję wpie.rdol. Muszę się wyspać!


Po kilku godzinach (zbyt niewielu) słyszę (natychmiast rozpoznawalny wokal) PROSIAK!!!. Wystawiam głowę ze śpiwora i widzę trzy czołówki. Stawiam opór marszowi do Bańdziocha chociaż kuszą piwem. Grożę że pobudka na wschód... itd. Zasypiam ponownie z, nie wiedzieć czemu, masakrycznym bólem głowy.

17 lipca
Telefon o siódmej. Haniebnie zaspałam. Chłopaki już się wykolebali. Ja przechodzę przez strumień, oni układają się do snu na Kazalnicy. Ja docieram do żelastwa, oni idą dalej. Mięguszyć. Kij, nie dogonię, nie chce mi się gonić, idźcie sami, ja pomału gdzieś doczłapię.


było bardzo trudno. klamry. ekspozycja.


landszaft - gdzieś po drodze

Doczłapuję do Kazalnicy, co rusz dosmarowując się kolejną porcją kremu z filtrem. Opanowuje mnie leń. Rozkładam się wygodnie i intensywnie oddalę się wylegiwaniu (morderczy trening kondycyjny, wykańcza bardziej niż interwały). Telefon: Świnia, czy ty masz moje rewerso?! Zaprzeczam. I od niechcenia pstrykam wokół.








mimo wszystko - mam auto!!! Mr. Green

W okolicy południa Od strony Rysów zaczynają dobiegać pierwsze pomruki o zabarwieniu burzowym, co plus wrodzona niechęć do wysiłku i leń jaki opanował mnie doraźnie składa się w piękną całość uzasadniającą że już dalej iść nie można, tylko trzeba targać na dół.
Z miejsca biwakowego pobieram ukryte pod kamieniem stafy, dociążam plecak, czekam na chłopaków. Nadchodzą Kaytek i Pomroczny. Powitanie (Gdzieś ty tu wlazła po nocy, jakżeś ty spała, Prosiak?!) i rura na dół, bo zaczyna pogrzmiewać coraz intensywniej, kropić, padać, lać a wreszcie napierdalać wodą. Po paru minutach jestem przemoczona do gaci przez co znacząco przyspieszam bo jest mi już wszystko jedno i pruję przez kałuże. Podobnie jak kilkadziesiąt osób, wygnanych przez aurę. Chłopaki giną mi z oczu. Nagle słyszę dźwięk pzypominający... hm. Samolot? Cholera wie. W następnym odcinku doktor Chódy powie, że Maszynką do mięsa zeszła błotna lawina.
W Moku mokro i ciasno. Odnajdujemy się z chłopakami, chwalimy dokonaniami, a ze względu na to że żadne z nas nie zrealizowało celu do samego końca, zgodnie na pociechę łoimy grań browarów, obgadujemy dzieci i zasypiamy między suszącymi się rzeczami.


grań browarów


nikotynowa turnia na grani browarów



oskalpowali mnie...

18 lipca
Niedzielny poranek - za oknem dupówa, szmaty mokre, nic nie widać. Nie pozostaje nam nic innego jak spakować wilgoć w plecaki i szykować do zejścia. Na widok turystów pstrykających sobie pamiątkowe fotki na tle Morskiego Oka nagle czuję zazdrość. I tym optymistycznym akcentem kończy się opisywana wycieczka.


ceprosiak

W tym miejscu chciałabym jeszcze podziękować:
Kaytkowi za to że ładnie tańczy
Pomrocznemu za żołędzie
a najbardziej, najmocniej i najserdeczniej - Chodemu za cierpliwość w dojeździe do Krakowa

poniedziałek, 5 lipca 2010

Szafa gra!

Takiemu jednemu Sz.
Piątek, wieczorem

Umęczona jak koń po westernie, spełniwszy swój obowiązek naczelnego fotografa Axis Mundi wracam do domu, rzutem na taśmę wbijając się w ostatni tramwaj. Docieram lekko po północy do domu. Wkrótce po mnie pojawiają się Lufka i Pomroczny, obalamy na szybciocha po piwie i zasypiamy.

Sobota, rano
z opóźnieniem wytaczamy się z kolejki, witamy Lepiego i Śpiocha, kierujemy się ku celowi.


Ekipa tuż przed podejściem.


Sobota,potem
- To to była ta jedynka, którą mieliśmy przyżywcować?
- Ehe.
- Ok.


Po pokonaniu trochę śliskiego żlebiku rozglądam się w podziwie i myślę - ojcowie jak tu pięknie!


Pomroczny egzaminował mnie z nazw szczytów. Egzamin zdany!
Very Happy

- Wygląda na to, że dzisiaj dużo nie zrobimy... przez te spóźnienia i ogólnie.
- No to co robimy?
- Piknik.


Leppy


Górski hotel pięciogwiazdkowy

- Trochę zimno.
- To masz tu mój koc i karimatę.
- Dzięki. Paróweczkę?
- Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta.
- Wpinaj się, Świnia, ósemkę wiąż! Pokaż to, ofiaro... no dobra, prawidłowo.



Nie wierzyli mi że umiem...

- Ej, ale zróbcie mi parę podlansowanych fot, co?
- Dobra, dobra...
- No, dokumentacja musi być.
- To zapierdalaj.
- To zapierdalam.

Jakieś pięć metrów, i...
- K...a, nie mam gdzie postawić nogi! Zdjęcie mi rób!!! Zdjęcie mi rób!!!
- Za nisko jesteś na lansfoty, targaj do góry.



100% pure lans.

Kwadrans później wygrywam walkę sama ze sobą, zawierzam wysokiemu tarciu moich kiepskich kleterków i dosłownie na kolanach pokonuję najkrytyczniejszy moment całej trójkowej drogi. Dalej idzie w miarę płynnie.


100% pure lans

Włażę na Szafę, rozglądam się, uśmiecham i zjeżdżam. To znaczy Śpiochu mnie opuszcza.
Wypinam się z liny, przypinam do punktu asekuracyjnego,żrę parówki,cieszę się obserwuję zmagania całej reszty z Szafą.


Pod czujnym okiem Prosięciny...


Pomroczny się uzbraja.

Po Szafie nie ma czasu na nic więcej. Po kolei zostajemy opuszczeni. Banalne opuszczanko? Nie ma mowy o nudzie, oczywiście udaje mi się stracić równowagę i z całym plecakiem z rozmachem usiąść zamiast zjeżdżać dalej.
Odpoczynek. Przyglądam się trójce ludzi którzy zbliżają się do nas na asekuracji lotnej. Pięknie to wygląda.
Schodzimy na Mylną Przełęcz. Zmęczenie. Dziwna sprawa, przecież nie było tego tak dużo, przecież obiektywnie to było prawie nic (chociaż nie powiem, satysfakcjonujące mnie prawie nic), a ze znużenia wydaje mi się że otaczające mnie kamienie są kolorowe. Wlokę się za ekipą, w pewnym momencie doganiam ich rozłożonych w jakimś osłoniętym załomku (to było gdzieś poniżej Zadniego Stawu Gąsienicowego? Poprawcie jeśli się mylę). Leppy już podążył na dół. Reszta siedzi.
- Biwak?
- A biwak.

Na autopilocie wybebeszam plecak, zjadam co się nawinie, rozkładam śpiwór, i jak przez mgłę słyszę krwawą pomroczną propozycję:
- Wiecie co. Browara bym się napił. Idziemy do Murowańca?
Jeśli o mnie chodzi, z równym powodzeniem mogłabym zostać poproszona w tym momencie o zatańczenie tańca góralskiego z przeskokami nad ciupagą i ogniskiem, ale...
- No mi jest trochę zimno. Bardzo zimno, to idę z tobą.
- To zostawcie linę
proponuję, będzie wam łatwiej pójść, a rano po nią wrócicie... Śpiochu, zostajesz?
- Eeeee...
- Co, sam ze Świnią to nie? Wink
- Jakby było nas więcej... a tak to jakiś niedźwiedź... albo coś...
- Dobra, to idźcie. I zostawcie tą linę, będzie wam lżej.
- Na pewno zostajesz?
- Na pewno.
- To powodzenia.
- Wam też. To rano się widzimy?
- Dobra.

Nieskończenie wdzięczna że nikomu nie przyszło do głowy żeby ciągnąć mnie na siłę do schronu, jeszcze przez chwilę obserwuję jak trójka życzliwych znika w oddali. Mam w dupie wizję niedźwiedzi, filanców i wszystkiego innego, trzaskam dla dokumentacji fotkę mojej sypialni i siebie samej.

Bagaż nielegalny.


Zmęcz.

Zakładam suche skarpetki, owijam się chustami, polarami, softami, wpełzam w śpiwór i w mgnieniu oka zasypiam. Cisza, spokój, szczęśliwie nie pada.

Niedziela, 7.00
Telefon,Lufka.
- Jak tam, żyjesz?
- Żyję, żyję, a Wy co?
- My w Betlejemce.
- No to co, zgrzebujemy się?
- No z wolna. Spotykamy na Karbie?
- Ok.

Odczytuję smsa od mpika o Jego dokonaniach , klaruję linę Pomrocznego (mało mnie szlag nie trafia), niekoniecznie fachowo ale w pełni dobrych chęci zwijam ją, przywiązuję do plecaka i trawersuję przez zbocze w miejscu gdzie zdaje się prowadził jakiś czas temu szlak. Po krótkim czasie docieram na Karb. Kilka minut oczekiwania i nadciągają Lufka z Pomrocznym. Do końca dnia spacerujemy, planujemy, odbieramy telefony i smsy z gratulacjami a także epicko rozrywamy sobie spodnie na dupie (ja), odmawiamy krótkiego spacerku przez Nosal (ja), upadamy widowiskowo wyprzedzając na 200 metrów przed Kuźnicami rodzinkę z kilkorgiem czterolatków (ja), zażeramy się pysznościami w Kolibecce (wszyscy), kupujemy bundz i oscypki (inni) i pozbawiamy stoiska pod Gubałówką wszystkich zapasów żętycy (ja).

Obiektywnie nie udało nam się w zasadzie nic wielkiego.
Subiektywnie, patrząc z perspektywy osoby która dwa lata temu po latach przerwy od górskiego łażenia po raz pierwszy na trzęsących się nogach wlazła na Świnicę, udało się bardzo dużo.
Serdecznie dziękuję w tym miejscu całej uczestniczącej w wycieczce ekipie, zarówno za doraźne rady i wskazówki jak i za ogólnego ducha. I ogólnie, już Wy tam wiecie za co, nie? Do następnego!

Świń
Wink

czwartek, 22 kwietnia 2010

Trójeczka w Kobylańskiej :)

Skromnie bo skromnie, ale to dopiero początek sezonu i mam nadzieję że wkrótce zaatakuję kolejne trójeczki :)))

Dolina Kobylańska:
Zjazd z trójkowej drogi :)


Aga asekuruje Pomrocznego :)

sobota, 2 stycznia 2010

Izerski ćwierćhardkor przy 98% wilgotności :)

Miało być ekstremalnie. Minus dwadzieścia. Białe piekło. Białe niedźwiedzie. Trójka śmiałych szaleńców kontra nieokiełznane żywioły natury. Namiot w śniegu. Biali wojownicy którym niestraszne kompleksowe odmrożenia, ślepota śnieżna i inne wychłodzenia. Ambitny zamiar zakładał trzydniową izolację od przejawów cywilizacji i ogólny hardcore. Uwzględnialiśmy również dotarcie do miejsc nietkniętych dotąd stopą człowieka...

Wyszło jak zwykle, ale nie uprzedzajmy faktów.

30 grudnia - ekspedycja rozpoczyna się tradycyjnym, litrowym piwem w barze U Wuja na wrocławskim dworcu - tym razem spożywamy je z lekkim smutkiem, gdyż jak wieść gminna niesie, w związku z remontem dworca Wuj zostanie wkrótce nieodwołalnie zamknięty.
Towarzyszą nam menelskie wróbelki, wydziobujące resztki z rożna.



Postawiwszy na baczność pęcherze wsiadamy następnie do busa (miękka podłoga +50 do komfortu fizycznego, zrzędzący za uszami babsztyl +15 do komfortu psychicznego), żeby kilka godzin później wypaść prosto w breję na przystanku w Świeradowie.
Strumyczki płynące po ulicach, błoto i mżawka. Szybka decyzja - szarpiemy się na kolejkę gondolową. W towarzystwie masy zdesperowanych narciarzy docieramy na Stóg Izerski oszczędzając dłuższą chwilę marszu i zachowując suchość w skarpetkach.



Na górze trochę chłodniej, ale do białego piekła daleko jak do Kambodży. Pomaleńku drepczemy w kierunku granicy polski-czeskiej. Cel: budka graniczna 2x3m, w której mamy zamiar się zamelinować.
Pac! dostaję strzał mokrym śniegiem prosto za kołnierz, wydaję bojowy okrzyk, w ciągu sekund zrzucamy plecaki i każdy stara się każdego natrzeć śniegiem, przydusić do ziemi i zamienić w bałwana. Finalnie zawieramy rozejm, Klin przestaje przygwożdżać mój kręgosłup do ziemi, ja zdejmuję buty z jego twarzy, rozplątujemy śnieżno-ludzki węzeł i idziemy dalej, starając się nie odwracać plecami do pozostałych...
Zapada szarzyzna. Docieramy do budki. Zonk. Budka zajęta przez inną trzyosobową ekipę. Ze zmęczenia śnieg mieni mi się w oczach wszystkimi kolorami tęczy - jestem po nieprzespanej nocy spędzonej na oglądaniu uzależniającego dr House'a. Trochę marudzę w siąpiącej kaszce śniegodeszczowej, ale chłopaki nie dają mi szans na rozwinięcie złego humoru. W świetle czołówki kontempluję okoliczności przyrody - zaprawdę bajkowo, narniowo. Tylko po co ta kaszka.
Wieża widokowa na Smrku jest otwarta, pusta, względnie sucha i zimna jak sto piorunów. Foto z netu:

Zaplątuję się w śpiwór z silnym postanowieniem że nie wyjdę z niego do samego lata, opieram głowę na stole i zasypiam na kilka minut.
Pong i Klin miłosiernie montują ciepły gulasz. Odmarzam. Lansujemy się w sposób polarny:)



Następnego dnia - późna, niespieszna pobudka i rozchodzimy się do zajęć w podgrupach. Wybieram pakiet z rozszerzoną opcją snu, rekreacyjnym przesmradzaniem się po najbliższej okolicy i przygotowywaniem bankietu sylwestrowego. Chłopaki decydują się zajrzeć na Halę Izerską i zabić bałwana:





W ramach rekompensaty za brak morderczych warunków, morderczo się obżeramy w sposób kompulsywny. Proszę zwrócić uwagę, że mimo wszystko wykorzystaliśmy namiot:



Na kilka godzin przed północą umiera ostatni aparat fotograficzny, Pong zasypia a Klin i ja witamy nadciągających amatorów sylwestrowej zabawy w wieży widokowej. Wszyscy podziwiają naszą bazę w bazie:)

Północ. Wygrzebujemy się z warstw folii NRC i śpiworów, budzimy Ponga, wdrapujemy na wieżę widokową, odpalamy szampanskoje podróbkoje radzieckoje w towarzystwie kilkudziesięciu Czechów, którzy podobnie jak my zdecydowali się powitać rok 2010 na Królu Gór Izerskich.

W Nowy Rok decydujemy się na zejście z powrotem do Świeradowa zamiast turlać się na Szklarską, dzięki czemu w ostatnim akcencie ekspedycji znajdujemy się w Wielkiej Dupie. Żaden autobus nie wyjeżdża ze Świeradowa pierwszego stycznia. Prywatni przewoźnicy mają powyłączane telefony - od niechcenia zastanawiamy się co zrobić i marzniemy - akurat zaczął ścinać lekki mróz. Finalnie półprzjazny tubylec zdziera z nas podwójną stawkę za dowiezienie do Jeleniej Góry, gdzie już bez przeszkód wskakujemy na prawidłowe tory komunikacyjne i wracamy do cywilizacji. Z postanowieniem, że jeszcze tam wrócimy Smile

niedziela, 27 grudnia 2009

Znowu zaspaliśmy na wschód słońca... Markowe Szczawiny

po 1: śniegu nie ma
po 2: na Markowych jest hotel górski a nie schronisko
po 3: klasycznie świnia w drodze, o północy.


po 4: siedzę w jadalni przy stoliku i nagle podchodzi do mnie człek i:
- Milena?
- A Milena.
- Inaczej Świnia?
- A Świnia, a co?...
- Stan.
- Stan... a po czym mnie poznałeś?
- Po różowym polarze.
No to jak Stan, to Stan. Miło było.
Mr. Green

poniedziałek, 23 listopada 2009

Pozytywny riddim w Gorcach :)

Z dedykacją dla W. na pierwsze urodziny, żeby przekonał się jakiego ma fajnego tatę

(przed rozpoczęciem lektury sugeruje się włączyć podkład muzyczny)

Z Jonaszem łączą mnie takie stosunki jak Ewę Wachowicz z Waldemarem Pawlakiem.
Jonaszowi się po prostu nie odmawia.
Około 10 p.m. trzasnęłam drzwiami bolida. Cel jeszcze nie do końca się sprecyzował, ale wcale nam to nie przeszkadzało. Obeszło się bez kłótni i padło, że będziemy poszukiwać szałasu za Kiczorą. Odpędziłam dreszcz zgrozy (to na Kiczorę w zimie drapaliśmy się w biegówkach, czego omal nie przypłaciłam zawałem i złożyłam obietnicę, że więcej nie założę sztachet na nogi) i skierowaliśmy się w stronę Mszany Górnej. Za Mszaną skręciliśmy na Łętowe i po króciutkim błądzeniu dojechaliśmy do miejsca parkowania.
Tutaj - niespodzianka. Zamknęliśmy samochód, zaczęliśmy się uzbrajać do wyjścia, w sensie plecaki, latarki, nagle patrzymy, a w miejscu gdzie w zimie nie było jeszcze nic, stoi dom. Abrakadabra. No to po fajq na rozgrzewkę - stanęliśmy, palimy, śmiejemy się, aż tu nagle ku nam bieży od domu mężczyzna, i Shocked z daleka wykrzykuje, czy przypadkiem nie mamy zamiaru go okraść. Szczęki opadły nam w błoto.
Facet nadciągnął i podejrzliwie omiótł nas swoją latarką.
- Co wy tu robicie? - zapytał groźnie.
- Idziemy do góry na wschód słońca - wyjaśnił Jonasz. Facet wyglądał, jakby nie był do końca przekonany. No faktycznie, z plecakami i karimatami wyglądaliśmy jak rasowi złodzieje materiałów budowlanych. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
- Myśli pani że to śmieszne?! - gniewnie zgasił mnie facet. Pomyślałam że jak odpowiem mu zgodnie z prawdą, to sytuacja się zaogni jeszcze bardziej, więc z wysiłkiem zachowałam spokój.
- My tu czasem przyjeżdżamy i przyjeżdżaliśmy, kiedy tego domu jeszcze nie było - wyjaśnił Jonasz.
- Ale teraz jest. I przyznacie, że to wygląda podejrzanie. - facet wyraźnie usiłował zmusić nas do refleksji nad sensownością nocnego łażenia. Dla świętego spokoju przyznaliśmy i poszliśmy dalej, uprzejmie mówiąc "dobranoc" i dusząc się ze śmiechu.
Do przejścia mieliśmy tak nieduży kawałek drogi, że postanowiliśmy się zupełnie nie spieszyć. Jak postanowiliśmy tak się stało. Zamiast dwóch godzin niespiesznym krokiem, wędrowaliśmy cztery godziny, czyniąc liczne postoje, podczas których wykładaliśmy się na trawie i gapiliśmy w gwiazdy.
Od momentu osiągnięcia Kiczory (901 npm) zwolniliśmy jeszcze bardziej, a Jonasz przyznał się że nie do końca pamięta, gdzie też był ten szałas w którym mieliśmy przeczekać do wschodu. Mimo to humory wcale nam się nie zepsuły - ostatni odcinek drogi upłynął nam na planowaniu "w razie czego możemy spać tu, o, i tu też, o, o i tu też można!"
Szałas na szczęście nie był złośliwy i nie uciekł, czekał na nas grzecznie na Polanie Skalne, niedaleko Kutrzycy (1052 npm) i pozwolił się odnaleźć w okolicach godziny czwartej. Niezwłocznie przystąpiliśmy do działań aklimatyzacyjnych, rozniecając ogień (Jonasz w roli Ogniowego Mistrza, świnia w roli Młodszego Podchujaszczego Chrustowego) i przygotowując posiłki (świnia w roli Mistrza Serdelków Z Serem, Jonasz w roli Młodszego Podchujaszczego Oczekującego).
Uwaga, wiadomość do Ludzi Dobrej Woli: to bardzo ładnie że zostawiacie w szałasie ziemniaki dla tych, którzy chętnie by je zjedli przychodząc po Was, ale na litość boską, zostawiajcie je w OTWARTYM worku a nie w szczelnie zamkniętej siatce!

Ogniomistrz Jonasz:


Dzieło wspólnych rąk - ogień i posiłek. Z lewej - Jonasz Trzyręki Smile


Ponieważ naszym zamiarem było obejrzenie wschodu słońca, w momencie kiedy zaczęło się rozjaśniać zgodnie zapakowaliśmy się w śpiwory i poszliśmy spać. Obudziliśmy się przesiąknięci zapachem ogniska, kiedy słońce stało już wysoko na niebie Smile Wytargaliśmy bambetle z szałasu i zalegliśmy na polanie robiąc NIC.





"To mówisz, wschód słońca, he he he?" Mr. Green


Droga powrotna upłynęła nam mniej więcej podobnie do nocnej wędrówki, z taką różnicą że widzieliśmy więcej jesiennych krajobrazów.








Czilałt daleko posunięty.


"Idziemy?"
"Eeeee tam. Poleżmy jeszcze trochę."
"Ok."
"Ej, popa popa. Tornado po prawej!"
"Rotfl. Lol."




W drodze powrotnej okazało się, że wcale nie ma się z czego rotflować i lolować. To faktycznie było tornado. Przeniosło nas w czasie przed 1989 rok. Czyściuteńki PRL:



Szczęśliwie po konsumpcji całkiem przyzwoitych zup z powrotem wrzuciło nas w wiek XXI, w związku z czym bezpiecznie powróciliśmy do Krakowa, planując po drodze kolejny wschód słońca idealny do przespania. Plan jak zwykle jest genialny w swej prostocie, a wykonany zostanie kiedy tylko wypatrzymy następną szczelinę pomiędzy obowiązkami.
Smile