Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

niedziela, 14 września 2008

Rysy, Rysy, niestraszne nam pogody kaprysy

cz. I

(fot. Zwerardus)
Mieliśmy wyjechać o szesnastej. Wyszło jak zwykle. Zanim zgrupowaliśmy się w jednej lokalizacji, podjęli decyzję, którą bryką pojedziemy i wykonali pierdyliard rzeczy absolutnie niezbędnych, zrobiła się siódma wieczór. Koniec końców – władowaliśmy się do hondziny i z piskiem opon opuściliśmy z fasonem Kazimierz.
My – czyli T.I.P.S.Y. (Tatrzańscy Inspektorzy Punktów Skupu Yeti). Taką ostateczną wersję rozwinięcia skrótu dopracowaliśmy podczas podróży, która miała być szybka, jak błysk ciupagi... Skład ekipy doborowy: Zwerardus, Karo (wkrótce się tu pojawi) i ja. Wszyscy napaleni na plan, jaki wyniknął kilkanaście dni wcześniej po tym, jak w statusie Kwaq’a zobaczyłam interesujący opis o tatrzańskich podbojach: idziemy zdobyć Kozi Wierch nocą i czekamy tam na świt. No, to zobaczymy jak będzie.

Piątek wieczór. Dochodzi dwudziesta pierwsza.
Po godzinie spędzonej w korku wlokącym się do Myślenic od Krakowa mam dość i łapię głupawkę pomieszaną z agresorem pomieszanym z ADHD. Kręcę fajkę za fajką, a ponieważ tempo mamy iście kosmiczne, wydłubuję się z samochodu przez szyberdach i robię za dymiącego koguta tudzież czołgistę. Deszcze niespokojne.... Kropi. Na szczęście za Myślenicami droga się oczyszcza. Zwerardus wdeptuje gaz i zasuwamy, cała naprzód ku nowej przygodzie.

Tuż przed Palenicą na drogę wyskakuje lis. Piękny, duży, z jakimś padłem w pysku. Nie chce zejść z drogi, zupełnie, jakby się chwalił zdobyczą. Wreszcie znika w krzakach, a my dobijamy do parkingu. Tu facet z rozpiętym rozporkiem informuje się, dokąd idziemy. Mówimy, że do DPS, typ czardżuje z nas za parking.

Zakładam czołówkę, Karo i Zwerardus biorą swoje grzmoty – i startujemy. W świetle latarek widać, że cholerna mżawa nie odpuszcza. Suniemy na wodogrzmoty. Po kwadransie mam dość wszystkiego, twarz moknie, pocę się (jak Gustaw), z nosa mi kapie, zasap, zmęczenie, do dupy. Chcę do domu! Za wodogrzmotami chwila na kanapki i wodę, i pierwszy błysk rozsądku: do DPS mamy dwie godziny, do schroniska w Roztoce mamy kwadrans – może jednak to schronisko?... ponieważ w zasadzie wszyscy jesteśmy rozsądni i cała trójka stwierdza, że może być Roztoka, to kolektywnie ładujemy się w stronę DPS. Oczywiście w ciągu pierwszych dwóch minut gubimy szlak, ale szybko prostujemy pomyłkę – nagle gdzieś z drogi z dołu dobiegają nas głosy i widać błysk czołówek. Kurde, myślę sobie na fali przebłysku intuicji, kto mógłby być takim słodkim idiotą i wypuszczać się o tej porze, w taką pogodę, na taki lajtowy spacerek? Ani chybi Kwaq! Czekamy chwilę, sukcesu połowa – wprawdzie cztery persony są z Mazowsza, ale żaden z typów jako żywo Kwakiem nie jest. Jak się jednak później okaże, intuicji nie należy odmawiać słuszności, bo Kwaq w mniej więcej godzinę po nas zastartuje z Palenicy na Kozi, ale o tym później. Tymczasem przypinamy się do czterech warszawiaków i wisząc im na ogonie nie musimy już koncentrować się na odnalezieniu zielonego szlaku. Mam cały czas coraz bardziej dość. Zimne powietrze, zbyt ciepły polar, zdzieram go – oszqwa, jak zimno, zasuwamy panienki, zasuwamy!

Na krótkim popasie przy szałasie odsadzamy warszawskich chłopaków i prujemy... holdon holdon, oczywiście, zgubieni. Tak, MY nigdy się nie gubimy, jadowicę do Karo gdzieś pośród lasu. Deszcz utrudnia, ale jakoś włącza nam się opcja „Przewodnik Pascala” i uchetani docieramy do miejsca, gdzie szlak zielony łączy się z czarnym. Nic nie widać – mi to nie przeszkadza, kilka tygodni temu przechodziłam ścieżkę za dnia, Karo też ją zna, jedynie Zwerardus jest lekko poszkodowany. Tu gdzieś będzie tak stromo i z urwiskiem, straszy Karo. Bulszyt, mówię optymistycznie ja. Zwerardus jest chyba lekko szalony, że bez mrugnięcia okiem zgodził się na wyprawę razem z nami, co więcej – szybko podłapał absurdalną konwencję naszych rozmów.

Sapiąc pokonujemy kolejne zakręty, docieramy do dolnej stacji wyciągu – WTF, patrzcie, tam leży wanna, wskazuje Zwerardus. E, a to nie telewizor? Znaczy kineskop? Odwrócony? Wspinam się na wyżyny interpretacji widoków w mdłym świetle latarki. Zresztą kij z wanną czy tam kineskopem, idziemy dalej. Po drodze ze względu na nieustanną mżawkę upada ostatecznie pomysł przywitania nowego dnia na Kozim Wierchu, umacnia się za to plan wyruszenia kolejnego dnia na Rysy. Robię za starego wygę (w końcu kilka tygodni temu byłam w DPS, nie? I wiem jak kształtują się nierówności podłogi, nie?) i zapewniam, że schron jest otwarty całą dobę, spokojnie wejdziemy, zakimamy, o szóstej wstaniemy i pójdziemy przez Świstówkę do Morskiego.

Około pierwszej docieramy do DPS. Pierwsze zdziwienie – na kamiennych ławkach przed wejściem rozłożonych dobrych kilka osób, zakutanych w śpiwory. Na termometrze niecałe pięć stopni. Szaleńcy? Widać mają dobre śpiwory... otwieramy drzwi – kolejny zonk, już w przedsionku ktoś śpi. Wchodzimy do środka – zonk milion, jadalnia zapchana po same drzwi. O jasna cholera. Zmęczenie daje o sobie znać, stwierdzam, że mam wyjechane na wszystko i rzucam karimatę w jedyne wolne miejsce. Na samym środku przejścia. Karo i Zwerardus wybierają lokalizację obok łazienki, w oświetlonym korytarzu – nie, nie ma mowy, żebym zasnęła przy świetle. Po omacku (no bo zgaś tą latarkę, dajesz po oczach) wydobywam z plecaka dres, suche skarpety i śpiwór i idę do łazienki. Z lustra spogląda na mnie przemoczony, przepocony potwór. Pod prysznicem oczywiście nie ma ciepłej wody, więc trudno, nawet zębów nie myję. Z głębokim westchnieniem zalegam nareszcie na podłodze wśród pokotu. Zasypiam. Jakiś czas później budzi mnie dotkliwe zimno, ciągnące się wzdłuż kręgosłupa. Klnę w myślach bardzo wulgarnie na tego mariana, który nie zamknął drzwi, i wyglądam na korytarz, łagodnie prosząc człowieka rozgrzebującego swój plecak, żeby je zamknął. Człowiek przekazuje żądanie dalej. Drzwi zostają zamknięte. Z ulgą opadam na podłogę. Dla uspokojenia nerwów zjadam kawał kiełby i znowu zasypiam. Ktoś tam jeszcze wchodzi, ktoś wychodzi, ludzie, środek nocy jest... kiełba działa jak najlepszy środek nasenny. Mam wszystko gdzieś, tylko trochę nie mogę rozprostować nóg.

O szóstej rano – pobudka, towarzystwo wokół pakuje swoje szpeje, pakuję się i ja. Karo i Zwerardus czekają na mnie, bo oczywiście moje królestwo chaosu rozpełzło się po połowie schronu. W przeciwieństwie do mnie oni w ogóle nie zasnęli, bo stale ktoś zasuwał do łazienki po ich głowach. Młócimy prędko jakieś zaimprowizowane śniadanie i spadamy około siódmej w stronę Morskiego.

Droga przez Świstówkę początkowo pnie się umiarkowanie ostrymi schodami. Poranek bez kawulonu to żaden poranek – idę przodem, bo pozostałe TIPSY (he he he) robią zdjęcia. Marudzę w myślach – zimno wdziera się w każdy odkryty fragment ciała. Zakładam czapkę, rękawiczki i drugi polar. U, fatalnie. Nie dość, że zimno, to równocześnie gorąco. Bez sensu. Nie chcę. Po kiego nas tu zawiało. I nie udało się nam z Kozim. Padaczność i porażka. I jeszcze te Rysy. Przecież nie ma mowy, żebym tam wlazła. W dodatku w ciepłej czapce wyglądam jak mongolski pasterz kóz, a to na samopoczucie dodatnio nie wpływa. Kiedy zaczynamy schodzić w dół, w stronę Morskiego, wraz z coraz cieplejszą temperaturą wraca mi humor. Po drodze Karo i Zwerardus atakują kolejne obiekty do sfotografowania: natura dała nam w krótkotrwałym prezencie najprawdziwsze brylanty. A niech się schowają wszystkie jaja Faberge i inne tam komnaty Templariuszy:



Tempo marszu – tradycyjnie emeryten party, przez pogwarki, fotosesje i popasy wydłuża się dość znacznie. Wreszcie dochodzimy do drogi na Morskie. Szok. Puściutko. Niby wiadome, że asfalt zamknięty, ale jednak robi wrażenie. Żądam lansu, taką chwile trzeba uwiecznić!
Ostatnie mgły idą precz, piękny Mnich mój ukochany, widoczny w pełnej krasie.



Tyramy do Morskiego, dopadamy okienka z wrzątkiem, zalewamy kawulony, robimy grube śniadanie. No bo przecież zaraz idziemy na Rysy! Za oknem słońce, dzień daje z siebie wszystko. Karo patrzy ze zgrozą na wywar, jaki przygotowuję z chinola, sera żółtego i pasztecika.



Wyruszamy nareszcie, po załatwieniu formalności meldunkowych (50! Zeta! Za! Osobę!) i pozostawieniu bagaży w przechowalni. Okrążamy Morskie Oko, kierując się nad Czarny Staw. Schronisko robi się coraz mniejsze i mniejsze. Nad Czarnym – zastrzyk energii w postaci czekolady i napieramy dalej. Naczelny fotograf Zwerardus wykonuje Misję Specjalną (stary, zrób mi zdjęcie a’la Gustaw) i tyramy dalej, fotografując co ciekawsze elementy krajobrazu



W pewnym momencie Karo udało się ustrzelić tatrzańskiego krasnoludka:



Żółty szlak prowadzi nas w coraz bardziej kamienny krajobraz. Zaczynam dostawać gęsiej skórki, obserwując majestat ostrych grani. Z niepokojem czekam na moment, kiedy zaczną się łańcuchy – do tej formy pomocy turystom mam, khe-khe, pewien uraz od pewnego pamiętnego spacerku na Świnicę. O dziwo, nie czuję żadnego ucisku na płuca, może to z powodu adrenaliny, jaką wyobraźnia pompuje mi do krwi. Łańcuchy. Kilkaset metrów. Powraca myśl o słabiźnie umysłowej, jaka kazała mi tam pójść. Na pociechę cytuję sobie jedną z mądrzejszych forumowych sygnaturek: mądry wycof nigdy nie przynosi ujmy. Ta, jasne.

W pewnym momencie mijają nas Dwaj Ponurzy Mężczyźni. Idziecie na Rysy? Schodzicie na słowacką stronę, czy wracacie? Otrzymują odpowiedź że tak, na Rysy, i że wracamy, i roztaczają przed nami wizję skutych lodem łańcuchów i śliskich kamieni. Przełykam ślinę, morale spada mi jak przed egzaminem z opisówki na pierwszym roku, zwłaszcza, że Ponurzy żegnają nas optymistycznym: no to powodzenia, będzie wam POTRZEBNE. Staram się wyrównać oddech, posyłam w ich stronę brzydkie słowo – prosił ich ktoś do diabła o ostrzeżenia? Szczęśliwi umierają bez stresu! Apostołowie dobrej nowiny się znaleźli, myślę sobie mściwie, czy naprawdę wyglądamy na takich jełopów? I w ogóle co to ma znaczyć, że będzie nam potrzebne. Przeklinając podnosimy sobie morale i tak docieramy do pierwszego łańcucha. Jego trudność oceniam (wprawnym okiem taternika-alpinisty rzecz jasna) na poziom przedszkolny. Pewnie chwytam żelastwa i siup. Pierwsze koty za płoty. Zwerardus przyspiesza, my z Karo powoli (czytaj: godnie) forsujemy kolejne skałki i kolejne łańcuchy. Jestem zachwycona własną wprawą i zwinnością, do momentu, kiedy łańcuchy niespodziewanie się kończą, a my na kolanach prujemy w górę po jakiejś stromiźnie. Parę metrów wyżej spoglądamy w dół – no jasne, ominęłyśmy jeden ciąg łańcuchów, i poszłyśmy na żywca między skały. PKP, qwa, PKP – dostajemy regularnej głupawki, stoję z kolejnym łańcuchem w łapach i zamiast iść w górę przez kilka minut zwijam się ze śmiechu. Karo, kilka metrów wyżej to samo. No i gdzie ten lodziiiiiik, pyta mnie, kiedy już prawie wyśmiałam wszystko. To nie czas ani miejsce rozmawiać o lodzikach, oznajmiam gniewnie, i znowu leżymy zamiast iść. Wreszcie – zapieram się nogami o skałę i fru, do góry.

Zanim na dobre wbiję się w dumę z powodu sprawnego pokonywania szlaku, z rozmachem przytrzaskuję sobie dłoń, ślizga mi się stopa i przez kilka męcząco długich sekund nie mogę znaleźć oparcia dla nogi. Wreszcie jakoś stabilizuje nam się rytm wchodzenia i odpoczynków, i przestaje na nas robić wrażenie, że kolejne osoby schodzące w stronę Morskiego żczą nam powodzenia i kręcą głowami. No ludzie, trochę wiary w TIPSY, do nędzy – i znowu szlag trafił spokój, znowu się śmiejemy i tarzamy po łańcuchach. Wreszcie dociera do nas że Zwerardus na szczycie zamarznie zanim się nas doczeka. Suniemy.

Kiedy docieramy do miejsca, z którego rozpościera 360ciostopniowa panorama, doznajemy orgazmu synchronicznego. Kak priekrasno! Z wrażenia zasycha mi w gardle. Za kilka sekund zaschnie jeszcze mocniej, kiedy okaże się, że od szczytu dzieli nas już tylko kawałeczek, ale a to ze specjalnym bonusem: łańcuch poprowadzony jest nad dosyć interesującą przepaścią. Interesującą z punktu widzenia samobójcy.



Karo odważnie idzie przodem, ja przełykając ślinę staram się zapamiętać, jak ona to zrobiła. Przez chwilę dumam nad faktem, że jeszcze nie spisałam testamentu, wreszcie w przypływie straceńczej odwagi... ta, jasne.

Na ścieżce pojawia się pająk. Pająk!!! Skąd tutaj jakiś pieprzony pająk!!! Ja się boję pająków!!! Nigdzie nie pójdę, krzyczę do Karo, tu jest pająk! „Chodź laska, nie bój pająka, chodź”. A niech się dzieje co chce. Rękawiczką zmiatam obrzydliwca i zaczynam napierać. Stylowo, oczywiście. Coś mi się niespodziewanie układa pod czaszką, że poniżej łańcucha nie da się postawić nogi, no nie da się, jak cholera się nie da a ja nie mam przyssawek na butach. Chwila kminy i oczywiście pomysł nieszablonowy – górą, wezmę to miejsce górą. Czyli totalne zaćmienie umysłu, pierniczę łańcuch, zaczynam popie.rdalać na kolanach powyżej żelastwa. Jak spadnę, to z wysokiego konia, myślę i sunę skoncentrowana w niewiadomym kierunku. „Mons, co robisz?” Karo widzi fragmentarycznie moje ewolucje i zaczyna się niepokoić, w odpowiedzi częstuję ją taką wiązanką, że erozja skał zaczyna przyspieszać, a ja już sama nie wiem, śmiać się, płakać czy panikować, a może modlić, żeby wyrosły mi skrzydła. Wreszcie jakoś przechodzę, sapię jak maratończyk, nie mam krwi tylko płynną adrenalinę. Z kolejnymi qrvami wysapuję emocje i postanawiam, że dalej nie pójdę, chociażby na szczycie miał się dla mnie rozebrać sam Jon Bon Jovi. W dodatku oko zawisa mi na kolejnym łańcuchu – jasny szlag, on naprawdę jest oblodzony, skałki podejrzanie błyszczą, już widzę jak lecę w przepaść krzycząc o kuuuuuuuuuu.... no i jeszcze tablica pamiątkowa dla chłopaka, który zginął tu w lipcu, no pięknie, no ślicznie po prostu! A mogłam siedzieć na forum w offtopicu, ale nie, qwa, nie, zachciało mi się na Rysy...!

Daję sobie nareszcie mentalnego plaskacza w mentalny policzek – do końca już tak niedaleko, Karo poszła. Idę i ja, wtaczam się na szczyt. Nie wierzę, nie wierzę, ale jestem. Siadam triumfalnie w pełnym słońcu, obżeramy się chałwą, wokół tłumy dzikie, cwaniaki, w większości weszli od tej podobno łatwiejszej słowackiej strony. Jeszcze przez moment odpędzam od siebie myśl o tym, że oblodzony łańcuch i przepaść trzeba będzie pokonać po raz drugi. Póki co rechoczemy jak wariatki z ustami pełnymi słonecznika i plujemy nim wokół, mając nadzieję, że zgromadzeni, w większości Węgrzy i Słowacy, nie rozumieją tego, o czym mówimy.

Karo dokonuje cudów, żeby wskrzesić baterie w aparacie, który był łaskawy wykrzaczyć się tuż przed szczytem. Metodą prób i błędów dochodzimy do tego, że trzeba wyjąć baterię, przez chwilę pocierać nią o spodnie, załadować do aparatu, ustawić ostrość manualnie, szybko włączyć, zrobić zdjęcie i powtórzyć cały cykl. Żmudny cykl pastwienia się nad sprzętem żeby wydusić z niego jeszcze jedno, i jeszcze jedno i jeszcze jedno zdjęcie cieszy nas podobnie, jak wizja słoneczników, które na pewno wyrosną z pogubionych ziaren. Tym oto prętem, obfotografowane w sposób należyty, z ociąganiem podejmujemy decyzję o ewakuacji. Zwerardus już czeka na nas poniżej, wygrzewając się w słońcu.



Bal zaczyna się na nowo...
W następnym odcinku: T.I.P.S.Y. contra widmo Brockenu. Jak schodzić po omacku, czyli kto zamienił drogę w gumę? Amnezja powysiłkowa leczona winem. Odkrywcze koncepcje budyniowe. Olać Szpiglas, czyli do trzech razy sztuka. Łańcuchy świnickie nadal przodują w rankingach. Świński trucht i seria znalezisk. A gdzie w tym wszystkim Kwaq?
Stay tuned!Mr. Green

cz. II

Kiedy my triumfujemy na Rysach, Zwerardus wraca za przełęcz - był również po słowackiej stronie:




Zaczynamy od pierwszego łańcucha. Wciągam powietrze i nadspodziewanie szybko przechodzę przez dwa krytyczne momenty. Problem jakoś faktycznie mniejszy, za to ożesz, palce mi fioletowieją i mam ochotę odkręcić sobie ręce i wyrzucić je w przepaść, tak BOLI. Wtf? Zagrzewam, rozcieram, klnę oczywiście. Po chwili palce wracają do mniej więcej normalnego koloru. Idziemy, idziemy, idziemy, cyklicznie powraca pytanie, po co ja tu wlazłam. Teraz okazuje się, że wejście było łatwiejsze. Zaczynam czuć kręgosłup od pochylania się. Chwilami pewnie odbijam się nogami od ścian a’la wczesny
Kukuczka, momentami dopracowuję technikę własną, polegającą na odwróceniu się przodem do zejścia, podparciu rękami i opuszczaniu nóg. I znowu odwrót plecami, przekładaniec techniczny. Nie pękam, w myślach szacuję, jak bardzo będą bolały mnie jutro ramiona, ale tempo mam żółwie. Zwerardus i Karo znikają gdzieś niżej. Łańcuchy nie chcą się skończyć, nadlatuje wrażenie jakiejś zwyrodniałej bieżni mechanicznej. Wykonanej z zayebiście rozciągliwej gumy.




W pewnym momencie decyduję się na odpoczynek. Siadam, rozglądam się, wypuszczam ze świstem powietrze – i zapominam o trudnościach. Z doliny idzie mgła, pięknie to wygląda w świetle obniżającego się słońca. Kątem oka łapię jakąś przedziwną pomarańczową poświatę, ułamek sekundy, co to było? Przedsmak widma Brockenu, piękna iryzacja ale bez własnego cienia na szczęście, jeszcze tym razem przeżyjemy...



Przeklęte łańcuchy nareszcie się kończą, zaczyna się za to zejście po stromych kamieniach. Z ulgą prostuję kręgosłup. Zaczynam czuć kolana, ale nie pękam póki co. W stosunku do moich współtowarzyszy wędrówki jestem o parę godzin snu do przodu, ale i tak żądam krótkiego postoju. Zweradus wyciąga piersiówkę – bierzemy po łyku i zarykujemy się z lingwistycznych podobieństw polsko-słowackich (Zwerardus: Kiedy na was czekałem na szczycie, usłyszałem: To je pikny stromek!). Po drodze wyprzedzają nas inni schodzący ze szczytu, w tym ekipa, która napina się, że po zejściu zrobią oszustwo i pójdą asfaltem do Palenicy. Bardzo sprytnie, bardzo, obserwuję ich z lekkim niesmakiem, mój anarchistyczny duch mimo wszystko jest tutaj przygaszony – jak nie wolno to nie wolno, więcej takich odkrywców i rzadka możliwość obejrzenia Morskiego bez tłumów poszłaby się paść.

Wchodząc – zmieściliśmy się w czasie podawanym przez szlakowskazy. Zejście zajmuje nam sporo dłużej. Kiedy okrążamy Czarny Staw, widać już tylko bielejące niewyraźnie kamienie. Wraz z zachodzącym słońcem zaczyna dopadać nas marazm, kolana przygotowują się do wygrywania „Spoonmana” – ale i tak mam lepiej niż pozostała dwójka Tatrzańskich Inspektorów Punktów Skupu Yeti – o te parę godzin snu.

Już widać schronisko – oświetlone, przywodzi na myśl nie górską, ale hawajską scenerię, kiedy tak pobłyskuje nad wodą wszystkimi światłami. Wygląda trochę jak bar na plaży, jeszcze brakuje lampionów i lachonów z girlandami. Niezłe mamidło, my idziemy, a ono się oddala. Żeby nie ustać w drodze – prowadzimy wyrafinowaną konwersację o odsysaniu tłuszczu i operacjach plastycznych, mających na celu zbliżyć delikwentkę do wyglądu Cameron Diaz. Gdzieś na drugim brzegu – wędrują pojedyncze czołówki. Z kamieni wkraczamy na żwirowaną ścieżkę. Ostatnia prosta – schody znad Morskiego do schronu, sięgam wyżyn przeklinania, oczywiście potykam się na ostatnim kamieniu.

Wchodzimy do środka. Karo opada na ławkę, a oczy ma duże, takie duże i czarne, jak robią się postaciom w kreskówkach, kiedy się na coś zajawiają. „Milen, nie pamiętam jak się nazywam”, mamrocze, więc biorę od niej numerek do przechowalni i idziemy ze Zwerardusem po plecaki. Miła obsługa schroniskowa pyta, czy życzymy sobie coś do zjedzenia na ciepło, wybieramy wrzątek. Wącham swoje rękawiczki – przesiąkły zapachem łańcuchów...

Jako siostra miłosierdzia przygotowuję dla Karo zastrzyk energetyczny w postaci budyniu błyskawicznego, wchłaniam chleb który zdążył się nieźle skompresować w plecaku, Zwerardus wybiera browara, skaczę po szklanki, Rysowany sukces trzeba oblać, Karo wracają siły i normalna wielkość źrenic, za to ja pomału zaczynam czuć wszystkie mięśnie. Korkociąg, wino, rozlewamy do szklanek – za Rysy, za TIPSY, za świat, za Himalaje, za facetów, za kobiety, za mongolskich pasterzy bydła, za forum!

Chciałby człowiek powiedzieć coś wzniosłego, podzielić się kawałkiem odczuć tam z góry, ale jakby się nie napinał, d.pa zawsze będzie z tyłu i wychodzą jakieś dęte banały. Że u góry – inny świat, że – chciałoby się tam zostać, że nie ma porównania z widokiem mleka pod szczytami, jedno wielkie ŻE, może Słowacki dałby radę, albo trzeba by poszukać inspiracji w „Na przełęczy”. Koniec końców stwierdzamy, że jesteśmy mistrzami w swojej kategorii i drepczemy do Gazdówki.



W Gazdówce krótkie przetasowanie – odmawiam spania na piętrowym łóżku, dość mam już wyżyn na dzisiaj, Zwerardus też odmawia, Karo idzie do łazienki, wraca w charczących japonkach („mają taką przypadłość że jak nabiorą wody to zmieniają się w Lorda Vadera i zawsze pojawia się ktoś, kogo to cieszy”), wywołując u mnie ostatni, przedśmiertny paroksyzm śmiechu. Teraz Vadery zakładam i ja, mam ochotę zasnąć pod prysznicem, spłukuję z siebie DPS, Ponurych Mężczyzn, łańcuchy, szczyt, słoneczniki, Czarny Staw, wszystko. Pozorne orzeźwienie. Wracam do pokoju – pozostałe TIPSY straciły już kontakt z rzeczywistością, pociągam wina i zaczynam pisać relację przy świetle czołówki. „Mieliśmy wyjechać o szesnastej. Wyszło jak zwykle. Zanim zgrupowaliśmy się w jednej lokalizacji...” po kilku zdaniach przewracam się na poduszkę i zasypiam na dwanaście godzin.

Rano otwieram oczy i ostrożnie sprawdzam stan własnego jestestwa. Mam drobne kłopoty z poruszaniem nogami i wrażenie, że skrzypię. Ktoś za drzwiami funduje nam koncert poranny na który składają się ludowe przyśpiewki, wtf, nie ma litości, bełkoczę, starając się powrócić do świata żywych również i ciałem. Wszyscy się staramy... Boski Zwerardus wyciąga Voltaren – chyba przyjmę doustnie, może szybciej podziała.



Schodzimy na śniadanie. Tutaj dokonuję ewolucji kulinarnych, sypiąc do budyniu instant ogromną ilość cukru i wkrajam do środka kilka kostek czekolady. Wysłany celem zakupu chleba Zwerard wraca z całym bochenkiem, jabłkami i konserwami, które upolował... otrzymał od obsługi schroniska. Sto procent recyklingu, ktoś zostawił i poszedł, wpychamy śniadanie godne Pudziana, wypijamy po solidnym kawulonie, obserwujemy sytuację za oknem: mgły.

Kuba, Kuba, chodź polansujemy się nad stawem, namawiam, kiedy już uporaliśmy się z pakowaniem; schodzimy nad wodę i napinamy się odrobinę na skałkach w wesołych pozach.



Dzisiejszy plan – Ceprostradą na Szpiglasowy, stamtąd do DPS. Sto metrów – i zasap, zmęczenie, kolejny kryzys na łatwiźnie. Napotykamy dziewczynę z blond warkoczem, która chociaż przyznaje się do konotacji z forum, nie chce zdradzić swojego nicka.


Dostajemy ze Zwerardusem regularnej głupawy i mówimy głosem Czesia (kozie bobyyy... smakowe!). Nasza towarzyszka patrzy na nas ostrożnie, upatrując w Karo nadziei na ostoję normalności (he he he).
Po drodze otrzymuję smsa od Kwaka, zyskując tym samym potwierdzenie, że intuicji słuchać należy uważnie! Okazuje się, że chociaż nie udała mu się ekspedycja na Kozi celem złapania poranka, to przecieraliśmy w pewnych odstępach czasu ten sam szlak. Gdybyśmy zdecydowali się pójść do schroniska w Roztoce, to byśmy go spotkali, żałuję, tym bardziej, że póki co zaczyna wchodzić w rolę dostojnego ojca (wołomiński padre...) i zapowiada, że koniec z ryzykiem. Ta, jasne. Miejmy nadzieję, że minie jak poranne mdłości. Gratuluję nowiny i dalszą część drogi robię w intencji pomyślności przyszłych rodziców i 1/10 Nowego Człowieka.

Nacieram się swoją kondycją, droga do Szpiglasowej Przełęczy upływa nam w sposób mało męczący, mięśnie chyba się rozgrzały, ale za to dłuży się znacząco, bo znowu popasy, fotosesje i żerowanie w jagodach. Po drodze, poniżej szlaku, coś leży pomiędzy kamieniami. Nie da się do tego zejść, więc Zwerardus robi dokumentacyjną fotkę (ktoś ma pomysł, co to?)


Na przełęczy – po raz kolejny odpuszczam Szpiglasowy Wierch, Karo też, Zwerardus dzielnie idzie na samą górę, razem z naszą towarzyszką.



Wraca akurat na kilka ostatnich łyków wina. Kanapka z pasztetem wypada mi na ścieżkę, oskubuję ją pobieżnie z kamyczków i zjadam mimo wszystko – i już czas kierować się w stronę DPS. Po łańcuchach.



Łańcuchy prowadzące w dół plasują się pomiędzy niepokonanym koszmarem świnickim a Rysami. Utrudnieniem jest, że schodzimy w dół. Chwytam żelastwo – i czuję, jak wczoraj nadużyłam tej formy transportu. Ledwo się trzymam obrzmiałymi palcami („Klaskaniem mając obrzękłe prawice, Znudzony pieśnią lud wołał o czyny”, nie wiedzieć dlaczego przypomina mi się Norwid). Z dołu ktoś tyra się w nasza stronę. Tyra? NIE! Skacze! Biegnie! Zapieprza! Dziwnie przypomina jednego znajomego, ten sam błysk szaleństwa w oku, uśmiech, nawet głos. „Jestem kozicą”, oznajmia, a ja jestem skłonna mu uwierzyć, bo w kilka minut później już siedzi na występie skalnym i z psyknięciem otwiera puszkę, obstawiam, że czegoś energetycznego. „Najważniejsza jest motywacja”, śmieje się z góry, a ja mam wrażenie że biorę udział w jakiejś idiotycznej reklamie porównawczej, gdzie gram tego bardziej frajernego typa. Nie wypiłeś? Nie zejdziesz! Zirytowana szarżuję po pionowej ściance, tu przynajmniej są miejsca, na których można oprzeć nogi, im szybciej zejdę, tym szybciej przestaną mnie napieprzać dłonie.
Po zejściu z ostatniego łańcucha – szczęściem niedużo ich tu – krótki kawałek mokrożwirowanej ścieżki, po której schodzę ostrożniuteńko. W tym czasie Zweradus fotografuje stado kozic – mamy ubaw, bo niektóre z nich siedzą jak psy.



Kiedy droga nareszcie się wypłaszcza, nabieram prędkości i świńskim truchtem podążam w stronę schroniska w DPS. Komu bee-gees Wink, komu chińczyka z pałeczkami – iście po krakowsku żałujemy pieniędzy na mineralną, i tak nie ma muszynianki, w związku z tym wybieramy źódło „Damska” i zaczynamy schodzić. Znowu wybijam do przodu, wymijam kolejne grupki, stracha napędza mi mroczny człowiek z kijkami, który z kolei mija mnie. Przy wodogrzmotach zatrzymuję się i kilka chwil czekam na Karo i Zwerardusa, znajdując mimochodem butelkę jakiegoś średnio zdrowego napoju truskawkowego. Suszi me, wypijam, błogosławiąc tego komu się już nie chciało nieść.

Droga na Palenicę upływa nam na demonstrowaniu sobie nawzajem radości z pokonanej trasy.

Ostatnią dawką emocji, jaką otrzymujemy jest fakt, że na źle oznakowanym rondzie ładujemy się pod prąd i przez chwilę mam wizję, że wpergolimy się pod sunącego z naprzeciwka tira, co skutecznie odpędza ode mnie senność. Po przyjeździe do Krakowa logujemy się u Zwerardusa na kolacji, zgrywam zdjęcia, przeglądamy je, żeby jeszcze przez chwilę wrócić w Tatry, następnie manewrując urokiem osobistym pozwalam się odwieźć do domu. W domu wrzucam pierwszą część relacji i zasypiam snem sprawiedliwego.




...czytał Lucjan Szołajski