Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

wtorek, 21 lipca 2009

Breżniew i inni, czyli kolejny kawałek Orlej Perci

Noc ze środy na czwartek
3.40 – wsiadam w autobus przelotowy z Puław do Z. O jakimkolwiek śnie ciężko mówić – jedzie banda idiotów wracających z jakiegoś meczu. Gadają głupoty, suszą pieniądze na podłodze. Czuwam w trybie stand-by. W okolicy Nowego Targu zaczyna lać, błyskać i migać, co napełnia mnie zrozumiałym optymizmem. W okolicach szóstej rano wypadam z autobusu na dworcu PKS w miejscowości Z. Do odjazdu pierwszego busa w stronę Palenicy mam jeszcze prawie godzinę – zakupy, śniadanie, szlugi, odjazd.

Poranek piękny czwartkowy
Budka przy wejściu na teren TPN inkasuje ode mnie złocisze za wstęp. Uzbrojona w kijki marki Polsport za pięć tysięcy dolarów ignoruję zaproszenie właściciela fasiąga i idę. Cel – Dolina Pięciu Stawów. Przy Wodogrzmotach zaczynam mieć lekko dość, wyłażą ze mnie dwie nieprzespane noce, mimo to skręcam w prawo i dzielnie brnę dalej przez las. W tempie emeryckim.

Docieram do polanki na której stoi szałas.
Dobra, przystanek.
Dobra, rozłożę karimatę żeby się nie zaziębić.
Dobra, rozłożę bardziej, odpocznę chwilę. I jeszcze się polarkiem przykryję. O jak przyjemnie.
Kwadransik i idę dalej.

Dwie godziny później otwieram lewe oko i widzę, że kolejna mijająca grupa przypatruje mi się badawczo. Przeciągam się. O, ta pani żyje, dobiega mnie czyjaś diagnoza. Dojrzewam do decyzji ruszenia dalej. Zwijam manele i idę. Powoli i chwiejnie. Kolejny przystanek już wkrótce, obserwacje socjologiczne w miejscu, gdzie szlak rozgałęzia się na stromy skrót i drogę przez Siklawę. Tłumy wybierają Siklawę. W ciągu dziesięciu minut przeciąga obok mnie jakieś sto osób. Wstępuję na kamienne schodki. Zakręt, zakręt, zakręt, zakręt, skrót, zakręt, skrót. Ychu-dychu, już strumyczek od strony schroniska. Jakaś para nabiera z niego wody do butelki. Jestem wredna i nie mówię co o tym myślę. Schronisko. Brak zasięgu, brak siły. Rekord czasowy trasy Palenica-DPS – łącznie ze snem i odpoczynkami ponad pięć godzin. Następnym razem zrobię pierwsze wejście z butlą tlenową.
Kamienne ławy przed schroniskiem wyglądają bardzo zachęcająco. Karimata, śpiwór i spać. Przed wieczorem krótka pobudka na kolację i życie towarzyskie. DPS oblepiony pielgrzymkami z Gdyni, Gdańska i Sopotu. Dwóch okularników przymierzających się w kolejnym dniu do ataku na Zamarłą Turnię. Krzysiek planujący Liptowskie Mury – tajny właściciel firmy Telezakupy Mango ze zbędnikiem turystycznym (etui na etui, serwis z saskiej porcelany na piętnaście osób, waza z dynastii Ming w której wozi śpiwór), no i oczywiście Świnia, z celem przebrnięcia kolejnego fragmentu Orlej Perci.
Dowcip wieczoru: dlaczego Breżniew stoi na mównicy tak sztywno? Żeby mu się elektrolit nie wylał. Ha ha ha, idziemy spać.

Piątek, tygodnia koniec i początek
Czyste niebo w nocy owocuje piękną lampą rano. Wychodzimy z Krzysiem realizować plany. Pierwszy kto wróci zajmuje drugiemu miejsce na kamiennych ławach przed schroniskiem. Krzysiek odbija przy skręcie na Szpiglasową Przełęcz, ja podwijam spodnie i drepcę na Zawrat bez jakichkolwiek ciśnień. Na Zawracie – karimata, drugie śniadanie i czas iść dalej.
Przypomina mi się pierwsze zetknięcie z tym fragmentem Orlej Perci – rok temu, kiedy narodziła się Świnia, skręcaliśmy w stronę Świnicy. Rzut oka w przeciwnym kierunku i błyskawiczna myśl – No k...a na pewno nie, chyba ty, twoja stara i w życiu tam.
Dzisiaj właśnie ten dzień, kiedy k...a na pewno tak, chyba ja, moja stara i właśnie tam.
Początek nie wydaje się wcale taki trudny. Pomału, pomału. Pierwsza zaduma (lepiej brzmi niż „obsrywa”) - w Honoratce. Zalega sporo śniegu, skała wilgotna a łańcuchy śliskie. Przeszkadzają magiczne kijki Polsport za pięć tysięcy dolarów. Mocno zwalniam, a gdy kończy się śliskość ciężko siadam na trawie i uspokajam się nikotyną. Po kwadransie przestają wyglądać jakby mnie wyciągnięto z wody i obeschnięta, pokrzepiona czekoladą ruszam dalej. Robi się fajnie lufiaście – ku własnemu zaskoczeniu nie czuję specjalnego strachu w miejscach eksponowanych, za to coraz głębszą niechęć odczuwam do łańcuchów. Wredne żelastwo wywołuje myśl, że za chwilę z niego spadnę, miejscami jest za długie, miejscami za krótkie, i cały czas brakuje mi trzeciej ręki. Patentuję naprędce sposób – tam, gdzie ciężko mi przejść, czekam aż pojawi się ktoś inny kto przejdzie, a ja za nim, jego śladami. W związku z tym tempo mam żółwie, ale w zasadzie nigdzie mi się nie spieszy. Jeden z mijających mnie chłopaków stwierdza, że o piętnastej będą godzinki, więc się za mnie pomodli. Uprzejmie dziękuję i macham mu na pożegnanie.

Na płytach nad Zamarłą Turnią umiera z pragnienia dwóch taterników z Żywca. Chcą przehandlować karabinek za łyk wody. Przysiadam z nimi na chwilę i negocjuję stawkę – przypadkiem mam przy sobie uprząż, więc może pozwolą mi zjechać za wodę? Wink Kolejna ekipa zdążająca od Zawratu depcze po rozłożonej linie. Chłopaki gotują, wyjaśniają mi potem od strony technicznej, dlaczego po linie nie należy deptać. I opowiadają anegdotę o jakimś żywieckim łojancie, który na kursie na słowa instruktora Teraz będziesz asekurował z półwyblinki odpowiedział Nie zabrałem półwyblinki z domu. Żegnam się z chłopakami i idę dalej w stronę drabinki.

Przy drabince – długawy moment zadumy. Najtrudniejszy pierwszy krok, nucę sobie pod nosem, i próbuję jedną nogą, drugą nogą... i nic. Przechodzi grupa małolatów.
Czekam na przypływ odwagi.
Czekam.
Czekam.
Czekam. Fajne widoki, a do zmierzchu jeszcze daleko.
Czekam. Ciekawe, czy tamten chłopak od godzinek pomodlił się w mojej intencji.
Nadciąga rodzina z małą dziewczynką. Dziewczynka zaczyna płakać, uspokaja się wreszcie i asekurowana przez rodziców schodzi na dół.
Ja czekam. Sama nie wiem na co, ale czekam. Siedzę nad przepaścią, dyndam nogami i czekam.
Nareszcie do zejścia motywuje mnie kolejny przyjazny człek, z sercem w dupie stawiam te najtrudniejsze pierwsze kroki na drabince. W połowie drabinki nawet się lekko rozluźniam i wdzięcznie pozuję do fotografii.
Prędka decyzja – w stronę Koziego już dzisiaj nie pójdę, skończyła się woda – dwa litry wyparowały niepostrzeżenie, zaczyna mnie piec skóra i jestem zmęczona. Złażę po łańcuchach w stronę Pustej Dolinki, natykając się po drodze na chłopaków z Pomorza, którzy dzisiaj zrobili Motykę.
Ostatnie łańcuchy dają mi w kość najbardziej. W Pustej Dolince mam ochotę całować ziemię. Wyminęli mnie już chyba wszyscy, którzy tego dnia zdążali tym szlakiem (ostatnia ekipa trzymała się za mną dość długo i wytrwale, jednak nareszcie ze słowami Wie pani, schabowym nam już zapachniało ( Shocked ) to może jednak faktycznie się miniemy) wyprzedzają mnie i oni.
Przy pierwszym śniegu podstawiam pod kapiący strumyczek butelkę, odczekuję aż się napełni i od kopa wypijam półtora litra wody. Przy kolejnym już bardziej rwącym strumieniu operacja się powtarza. Włącza się ssanie. Na trasie nie ma już nikogo – przypominam sobie o żarciu w plecaku, w przyjemnej samotności zjadam na kolację to, co miałam zjeść na obiad i niespiesznie sunę w kierunku schroniska, płosząc po drodze tłustego świstaka.
Z ganku schroniska wita mnie ryk radości – wszyscy już wrócili. Zamykam peleton wypraw dnia piątkowego, zjadam drugą kolację, konstatuję że cierpię na zaawansowaną grilozę. Nic dziwnego że tym tam na górze zapachniał schaboszczak, jestem przypalona... Wbijam w śpiwór, sen poprzedzając krótką rozmową o sztuce.
Dowcip piątku: Dlaczego Breżniew ma na mównicy dwa mikrofony? Do jednego podłączony jest głośnik a drugim podają mu tlen.
Skóra na odnóżach nieznośnie mnie pali.

Sobota
Nie mam siły na nic, za to przybrałam ognistą barwę. W ramach odpoczynku postanawiam udać się w stronę Pustej Dolinki, hobbystycznie polokalizować koleby. Plan ciekawy, wykonanie siada, bo kiedy docieram do Pustej, opatulona w długi rękaw i długie portki dla ochrony przed słońcem, siły starcza mi jedynie na rozłożenie karimaty i gapienie się z cienia, jak kilka zespołów zmaga się ze ścianą Zamarłej i, z drugiej strony, z filarem Koziego. Mam auto! słyszę co i raz, moszczę się wygodnie na legowisku. Ach jak przyjemnie. Spokój mąci czerwony brzuch Śmigła, perkoczący na niebie, kierujący się w stronę Szpiglasowej Przełęczy i zawisający w powietrzu gdzieś w okolicy Mnicha. Na Mnicha dzisiaj napiera ekipa warszawsko-świętokrzyska. Śmigło wraca, leci raz jeszcze, odsuwam na chwilę myśl o tym co mogło się stać, zasypiam.
Kiedy wracam do schroniska, ktoś mówi coś o wypadku w okolicach Mnicha. Zaczynam się znowu trochę martwić. Toprowców nie ma w dyżurce, nie ma zasięgu, nie mam karty do automatu. Na szczęście wkrótce przybywa Słońce Żywca i uspokaja, że ekipa warszawsko-świętokrzyska około południa osiągnęła mnisi czubek. Śmigło latało wcześniej, i okazuje się że wypadek miał miejsce na Hińczowej.
Plan spędzenia kolejnej nocy na kamiennym łożu pali na panewce – gwałtowne oberwanie chmury spędza wszystkich do środka schroniska. Wpycham się na krzywy ryj do zarezerwowanego pokoju. Przybywają zdobywcy Mnicha, melodyjnie chlupocząc. Korytarze zawalone ludem, pielgrzymki od pokoju do pokoju z pytaniami o glebę, swojskie klimaty, butelka, kolacja, jajka na twardo, indoktrynacja potencjalnej nowej forumowej duszy część pierwsza, opowieści o zaklinowanym w którejś ścianie friendzie czyli wspinaczkowy Eskalibur do wydobycia przez wspinacza o czystym sercu, ciasnota i sen. Niektórzy wyspani, inni za cenę dżentelmenelstwa ani trochę.

Niedziela instant
Budzę się o piątej i ruszam, gnana suszą, ekstremalnym szlakiem przez zapchane korytarze do łazienki, bo instynkt podpowiada mi że tam bije źródło kraniczanki. Źródło faktycznie bije, orzeźwiam się lekko i powrót do przepełnionej ósemki. Następna pobudka – w okolicy siódmej, pogoda dupowa, niespieszne pakowanie, niespieszne browary i pada. Schronisko pustoszeje, czekamy na dogodny moment, żeby zejść. Za oknem z wolna przemija mgła, ruszamy w kapuśniaczku, kiedy docieramy do Palenicy – pogoda zaczyna się klarować. Sprawy administracyjno-żywieniowe w Z., rytualna strzemienna dezynfekcja, błądzenie po Z. w poszukiwaniu portek Pomrocznego, jazda w stronę Krakowa, Kraków, pożegnanie z Doktorem, atak na bulwar wiślany poprzez sklep całodobowy. Prosię, masz takie fajne murki i nie próbujesz się wspinać tu? Warszawa atakuje wał przeciwpowodziowy, wraca rozczarowana, straszliwa kruszyzna. W drodze na dworzec częściowo uciekają oscypki a ja się wywalam bo przecież byłoby nieważne bez wyp.lenia się na ostatniej prostej.
Na peronie walka o wejście do pociągu, walka o miejsca, Pomroczny poczuwa się do opieki nad dwiema kobietami i naucza nieekonomicznie rozwalonych gówniarzy, że powinni się ścieśnić i zrobić miejsce, kolejarscy odgwizdują odjazd, salutuję, Warszawa wraca do siebie, zwracając wolność pozostałym oscypkom i pozwalając im jechać do Gdyni.
*FIN*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz