Bo ten.
Takie tam marzenie, o. Zwykłe. Mam. Trochę śmieszne w zasadzie, no ale jest.
Realizacja idzie pińć razy wolniej niż początkowe szacunki, ale idzie. Juhu.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Lodowy Szczyt

Piatek
Pod wieczór wyjeżdżamy ze Skierniewic w składzie: Lufka, Pomroczny Skierniewicki, MPzS (Młodszy Pomroczny ze Skierniewic) i świnia.
Po północy jesteśmy w Krakowie. Błyskawicznie pakuję plecak dostosowując jego zawartość do weekendu w górach i zasypiam jak wszyscy. Po paru godzinach budzę się z piaskiem pod powiekami i z wrażeniem że nie spaliśmy w ogóle. Kolejny fragment snu kradnę rzeczywistości w samochodzie, dzięki czemu droga do Smokowca odbywa się teleportem. Gdzies po drodze gubimy MPzS, za to znajdujemy Don Biskupa.

Sobota
Pierwszy zonk słowacki - kwatera którą zamierzaliśmy okupować jest zajęta po całości. Hotel z widokiem na widok - upiorny cenowo. Finalnie znajdujemy miłą lokalizację absolutnie na pałę - po prostu pukamy do pierwszego lepszego domu.
Pospałabym jeszcze, ale już mi nie pozwalają. Szybkie przepakowanie i ruszamy. Ze Smokowca kolejką na H. i maszerujemy w stronę Terinki.
Don cierpliwie uczy mnie sposobu chodzenia w taki sposób, żeby nie umrzeć od razu przez zarypanie. Z radosnym zdziwieniem konstatuję, że to działa! Odkrycie sposobu marszu plus podpowiedź w jaki sposób oddychać powodują, że do schronu docieram niemal zupełnie niezmęczona... a w każdym razie na pewno nie na ostatnich nogach, pomimo deficytów snu.
Przed dalszą drogą zaprawiamy się kofolą (ja) i piwem (inni), cośtam zjadamy i wychodzimy, kierując się przez zadziwiające głazy w stronę dzisiejszego celu.
Drugi zonk słowacki - Pomroczny odkrywa, że nie zabrał ze sobą karty pamięci do aparatu. W związku z tym pogodę mamy gwarantowaną. Podobnie jak kamziki przebiegające na jedno machnięcie obiektywem.
Nieco powyżej schroniska zapadamy na chwilę pomiędzy kamieniami w drzemkę. Po regeneracji - pielgrzymka powstaje i na nowo drze w górę. Zachwycamy się doskonałą przyczepnością kamieni aż do momentu wejścia w piarg. Lekki niepokój budzi we mnie kwestia zejścia po tym wyjeżdżającym spod butów gruncie i nagle odechciewa mi się marszu na szczyt. Postękując i co chwila uprzedzając ekipę że zapewne odpuszczę sobie już za chwilę - docieram za całą resztą do miejsca z którego rozpościera się pierwszy piękny widok na... na skały, skały i jeszcze na skały. Moje wątpliwości, czy powinnam iść dalej zostają w subtelny acz stanowczy sposób rozwiane: Nie pierdul Świnia, zakładaj uprząż i zapierdalaj. Wzdycham, zakładam uprząż, zakładam garnek na głowę i poddaję się sugestiom.
Początek grani miło emocjonujący. Skała ładnie puszcza, aż sama się sobie dziwię że tak gładko mi idzie - Don wskazuje miejsca, którędy zasuwać. Zasuwam, łowiąc jednym uchem że na przykład jesteśmy na wysokości Baranich Rogów. Zasuwanie bezproblemowe kończy się w momencie gdy naszym oczom ukazuje się Koń.
Don przemyka jak kozic przez końską grzywę. Patrzę, patrzę i nie mam już więcej czasu na zastanawianie się, Pomrocznykaże mi wpiąć się w linę i zasuwać.
Zaczynam, siadając na koniu okrakiem.
Powoli dociera do mnie, że na prawo luft, na lewo luft, a dołem...! W pewnym miejscu już nie da się okraczyć.
O jasna cholera.
Taśma zaczyna mi się plątać.
O jasna cholera.
Przechodzę nad liną, pod liną, uwalniam kolejne kurwy z gardła, wrzeszczę niecenzuralnie na Dona nie słuchając jego rad, wreszcie jakoś docieram do końca Konia i spełzam z niego z ulgą. To jednak nie koniec kłopotów, bo z opóźnieniem nadchodzi obsrywka i roztrzęsienie. Wszyscy już przeszli, lina zwinięta, do szczytu tylko kawałeczek, a mi nagle rośnie w gardle kulka, coraz większa i większa i zaczynam ryczeć. Nie pójdę dalej, w dupę mnie pocałujcie, mówię, i rozmazuję łzy po ryjku. Przez dłuższy moment nic nie pomaga, ani uspokajający głos Lufki, ani grzmienie Dona, ani to że Pomroczny obiecuje tęgie lanie grubą taśmą i nawet ostrzegawczo wykonuje pierwszy chlast. W końcu jednak przez histeryczne zawodzenie dociera do mnie wątły głos rozsądku - daję sobie w twarz na otrzeźwienie, soczyście przeklinam i idę z całą resztą.
Przekrzyczenie własnych emocji mocno się opłaca. Na szczycie przy trójnogu znowu zaczynam beczeć i przeklinać, tym razem z radości że dotarłam do końca drogi. Największe z widokowych wrażeń robią na mnie Tatry Bielskie. W puszce szczytowej zostawiam mocno niecenzuralny wpis i już trzeba szykować się do zejścia.
Zejście idzie łatwiej niż wejście, łącznie z Koniem - nie wiem jak to wyglądało w oczach reszty zespołu, ale w moim odczuciu już jakoś pewniej mi poszło. Docieramy do miejsca gdzie zostawiliśmy plecaki, wyskakujemy z uprzęży i przez tereny pastwiskowo-wspinaczkowe schodzimy coraz niżej i niżej. Don uprzedza, że jeśli ktoś zrzuci na niego kamień, lepiej żeby trafił od razu bo inaczej sam zginie, i że dozwolone jest zjeżdżanie w lawince kamieni, ale rzucanie telewizorami - zabronione. Ponieważ lider teamu pozwolił, to ja sobie folguję i co jakiś czas przejeżdżam na dupie kolejne kawałki zbocza.
W Terince kolejny kufel kofoli i pierwszy papieros wyprawy (jedni zapominają zabrać karty do aparatu a inni zapałek...). Donprzyznaje, że ostatni krzyk jaki wydał w moim kierunku był wyłącznie dla porządku, bo już stracił wiarę że wyjdę wyżej.
Jak na moje możliwości, to zmęczenie dopada mnie dość późno ale za to intensywnie. Dość boleśnie nadwerężam sobie kostkę a pod koniec drogi marzę już tylko o tym, żeby upaść na łóżko i zasnąć. Nic z tego, przynajmniej nie od razu - przepisy BHP ponad wszystko i przed snem obowiązkowa dezynfekcja wiśniówką plus nocne Polaków rozmowy. Przeciągnięte na tyle, że w niedzielny poranek znowu mam wrażenie, że głowę przyłożyłam do poduszki dopiero co.

Niedziela
Może niech ktoś inny opowie o tym jak wyglądała niedziela - z mojej perspektywy historia zawiera się w krótkiej wizycie na symbolicznym cmentarzu pod Osterwą, dotarciu do Popradzkiego Stawu, czułym pożegnaniu towarzyszy udających się w kierunku Doliny Złomisk i spokojnym zaśnięciu nad wodą. Do snu przygotowałam się dośc przemyślnie, zakładając podkoszulkę z długim rękawem i długie spodnie, i spało mi się tak dobrze, że udało mi się przegapić powrót ekipy i o parę godzin opóźnić powrót... Towarzysze wybaczcie mi! bowdown

PS. Fotków nie mamy, ale od wizyty Mazia i Vespy na Lodowym niewiele się zmieniło Wink

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz